Elvis słucha swoich płyt i przed lustrem tańczy – to do góry lewy bark, to prawy. Trudno dociec, co wybrzmiewa z głośników. Sądząc po jego zamaszystych ruchach, może to być Jailhouse Rock. Ale chyba znudził mu się ten dziarski rytm, chyba zawahał się w sobie albo zabrakło mu młodzieńczej pewności siebie. Lub też stało się coś jeszcze. Tak czy inaczej, przestaje podtańcowywać i spogląda w swoje odbicie na tafli wody w pełnej umywalce.
Nie, nie ogarnęła go melancholia. Czy można melancholijnie podrygiwać barkami do własnych piosenek? Człowiek, który wesoło podskakuje sam ze sobą, przeważnie jest z siebie zadowolony. A jednocześnie pociąga go zimna woda i to, jak wiernie widać w niej jego odbicie. Elvis przez chwilę nie myśli, nie waha się ani chwili – zanurza twarz w zimnej wodzie. Tylko przez moment uczucie jest nieprzyjemne, zanurza się więc coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie staje się utopcem. Tak, utopcem, bo jak tu zamienić się w kwiat, kiedy akwen jest ściśle połączony z wodociągami miejskimi.
Więc Elvis, ale zamieniony w utopca, trafia wprost do swojego żywiołu, nie tylko wodnego, ale i wodnistego, a może i wodociągowego, słowem do Morskiego Carstwa. W Carstwie, jak to w Carstwie, przeważnie jest i Car, monarcha, starzec zgrzybiały, względnie postać z grzybieniami w brodzie tu i ówdzie, a wszędzie dookoła wybujała morska wegetacja.
– Ho-ho-ho! – woła stary.
Elvis kompletnie zbity z pantałyku unosi głowę, machinalnie trzepie grzywą i zapytuje:
– Co?
Ale Car tylko znów woła tubalnie-jowialnie:
– Ho-ho-ho!
I znów machinalne trzepnięcie grzywą, znów zapytnięcie:
– Co?
– Bioderko!
Nie może być, chce dopytywać się jeszcze, ale – czy aby on już machinalnie tym biodrem, jakby w tańcu, nie ruszył? I to na rozkaz, bądź co bądź, Cara. A więc stał się już jego poddanym i będzie musiał przechodzić przez wszystkie te ceremonie, obrzędy, wtajemniczenia, jest to najwyraźniej nieuniknione. I pochód bachantek! Ściślej rzecz biorąc – syren – to zapewne też z tej okazji…
Nie, nie z tej okazji! Za dużo sobie wyobrażał i już się niemal jako pępek podwodnego świata widział, kiedy przechodząca mimo niego syrena przedstawiła się całkiem przy okazji:
– Amfibia!
– Miło mi… – ledwie zdążył wybąkać.
Tymczasem Morskie Carstwo jakby się coraz mniej mokre robiło, jakby ta woda, której nigdy zabraknąć nie miało, uchodziła przez otwarty kurek, jak, nie przymierzając, z wanny. Tak też było w istocie – Amfibia skończyła kąpiel. Bujna podmorska wegetacja wnet zamieniła się w grząskie błoto, przez które zostało tylko brnąć i brnąć.
Elvis otworzył lepkie powieki, bo one przed otwarciem zawsze są zalepione, jakby na nie ktoś kitu nakładł. Znów widzi swoją twarz. To musi być lustro, brudne i dawno nieprzecierane, bo nikomu to nie wadziło, dopóki w nim szło samego siebie poznać. A pod lusterkiem znajome graty – pasta, szczoteczka, maszynka do golenia i krem. Otwarł preparat na zmarszczki, a tu nagle coś, czego by nigdy się nie spodziewał.
Z puzdra słyszy obraźliwe szepty:
– Ty taki! Ty owaki!
Zakręca je od razu, co tylko sił w nadgarstkach.
– I to mnie za te wszystkie przejścia spotyka? Co to za chamski krem?!
Na puzderku stało jak byk napisane:
– Miro Czernin