To już nie oddech, lecz świst – rzężenie –
ząb o ząb, pomiędzy nimi kamień średnicy ucha od igieł.
Pustynie drobniutkich głazów, a na każdym tańczy piaskień.
Szybszy niż światło, niż dźwięk – osuwisko jak ściany wydm
piętrami sięgające niemal pod sklepienie.
Niegdyś musiał wyrastać stąd sad, wzgórza ozdobne w kwitnący aksamit,
gdzie okiem sięgnąć kwiatostan i mgiełka nektaru. Aż zsechł.
Wsiąka teraz pod paznokcie i powieki, kalecząc tkankę. Do szkliwa.
Tak, że jedyne, co jeszcze mogę dostrzec, to ty na skraju skarpy.
Uśmiechasz się szelestem jak wiatr, który zrodził zadrę.
Poszarpał mi płaszcz, więc nic nie chroni skóry, nie tłamsi.
Mogę rozpłynąć się w twoich nieboskłonach, deszczu;
tracisz wilgoć przy samej ziemi i parujesz w górę, tworząc chmurę piasku.
Ta nabiera prędkości, nażarta jakby szaleju.
Owiewa cię, a ja nie mogę już dłużej na to patrzeć, więc znikam.
Kwitnę pod warstwami, nabierając szlifu, zamieniając się w różę pustyni.
Z cyklu: Gwiazdozbiór