Mechanizm zaskrzypiał, obracany zakurzonym podmuchem bezludnego wiatru. Doktor Vinters nachyliła się nad podrdzewiałą szprychą i przyjrzała pozostałościom bladoturkusowej farby.
Przypuszczała, że obiekt, który badała ze swoim zespołem naukowców już od kilku godzin, musiał być jakiegoś rodzaju pozostałością po sławnym lunaparku z sieci Echoland 2000. Przed katastrofą przedsiębiorstwo zatrudniało ponad połowę wszystkich mieszkańców archipelagu Echowskiego, zespołu gwiezdnych insuli, rozmieszczonych na planie trójkątnego graniastosłupa. Grupa pod wodzą doktor Vinters od lat próbowała stwierdzić, czy była to bryła foremna. Niestety bez powodzenia. Gdy już mieli niemal wszystkie składowe równania, ostatnia zmienna wyślizgiwała im się niczym ryba schwytana przez niewprawnego wędkarza. Obliczenia mieniły się jak w kalejdoskopie, jednej z dawnych atrakcji największego Echolandu.
Przybysze z najodleglejszych zakątków galaktyki gotowi byli spędzić długie godziny w zatłoczonym promie transplanetarnym, żeby choć przez chwilę ujrzeć kolorowe neony, zanurzyć się w bajecznym karnawałowym blasku rozrywki oferowanej przez gigantyczne wesołe miasteczka, a właściwie miasta, a może nawet metropolie. Stolica Wysp Echowskich położona na północy archipelagu była znacznie mniejsza niż najbardziej skromny, wysunięty na południe lunapark, który doktor Vinters odwiedziła na samym początku eskapady. Opustoszałe karuzele, wypłowiały autodrom i opuszczone kramy owiewał taki sam zakurzony, mierzwiący włosy w futrzanym kołnierzu pustki wiatr, jaki zastali na stołecznej wyspie. Długa ekspozycja na ten żywioł sprawiała, że w ustach pojawiał się tekturowy smak nijakości. Podobne wrażenie dawałoby pewnie spożycie pajęczyn, które zastąpiły watę cukrową w zmatowiałym leju maszyny służącej niegdyś do produkcji tego przysmaku. Doktor Vinters przepadała za nim w dzieciństwie. Pierwszy raz spróbowała go właśnie na długo wyczekiwanej wycieczce do jednego z Echolandów. Nie mogła sobie jednak przypomnieć, który park wówczas odwiedziła. Zresztą i tak nie miało to już znaczenia. Kilka dni po owej pamiętnej wycieczce nastąpiła katastrofa, która rozbiła w pył liczne dobra przedsiębiorstwa Echoland 2000. Wszystkie wzniesione przez człowieka konstrukcje zostały doszczętnie spustoszone na wszystkich wyspach archipelagu. Nie przeżył niemal nikt. Nieliczni Echianie, którym udało się ujść z życiem, twierdzili, że przyczyną kataklizmu mogło być zaburzenie przepustowości cym, a może cembuszkowej. Termin spisywano ze słuchu podczas transkrypcji pogłębionych wywiadów z ocalałymi z katastrofy mieszkańcami archipelagu.
Doktor Vinters, czy to z sentymentu do waty cukrowej, czy też może z dobrze wytrenowanej ciekawości poznawczej, której wymagano od przewodniczących zespołów badawczych, postanowiła odkryć naturę owego zakłócenia. Cel, który przed sobą postawiła, był niezwykle trudny do osiągnięcia, gdyż większość Echian, którzy przetrwali kataklizm, nie doczekała dnia dzisiejszego. Ci zaś, którzy jeszcze żyli, nie cieszyli się dobrym zdrowiem. Jedni kręcili się na nieubłaganej, stale przyspieszającej karuzeli szaleństwa, drudzy zaś falowali łagodnie w gondolach demencji. Vinters udało się jednak pozyskać od sędziwej Echianki, która akurat miała lepszy dzień (zapewne dzięki spektaklowi pt. Udręka życia, który ktoś przytomnie wystawił specjalnie dla pensjonariuszy domu Złota Jesień mieszczącego się na rodzinnej planecie badaczki) zagadkową informację, że wszystkiemu winna była zapewne awaria cymbuszka czop. Doktor nie miała pojęcia, co kryje się pod tajemniczą nazwą, a jej rozmówczyni szybko wymknęła się spod dobroczynnego wpływu przedstawienia.
Vinters już od kilkunastu lat na próżno poszukiwała w bibliotekach, bazach danych, artykułach, świątynnych zwojach i legendach tego zbitka wyrazowego. Latała na konsultacje do wielu państw galaktyki. Rozmawiała z najświetniejszymi przedstawicielami miejscowych uniwersytetów i instytucji. Wspólnie dwoili się i troili, żeby rozszyfrować słowa Echianki. Byli do tego stopnia udręczeni niepowodzeniami, że imali się wszelkich rozwiązań. Czyżby chodziło o jakąś blokadę, kolokwialnie mówiąc zaczopowanie? A może była to kwestia tajemnej machiny, będącej skrzyżowaniem cymbałków z cybuszkiem? Możliwe, że doktor Vinters po prostu zwyczajnie się przesłyszała i należało poszukiwać, przykładowo cebuszka, endemicznego gatunku włochatej, purpurowej cebuli pokrytej delikatnym puszkiem. Po przeczytaniu kilku numerów magazynu „AgroKultura” i archiwalnych publikacji dotyczących specyfiki upraw warzywnych na gwiezdnych insulach, badaczka porzuciła i tę hipotezę.
Vinters katalogowała swoje wspomnienia związane z długoletnimi poszukiwaniami wyjaśnienia słów pensjonariuszki Złotej Jesieni. Właśnie w najlepsze przeglądała ów album pamięci, gdy mechanizm, nad którym nachyliła się przed chwilą, zaskrzypiał i obrócił się, odsłaniając mocno już zdezelowaną metalową tabliczkę z następującą inskrypcją: „CEN – PUSZ. Ech. C. Z. O. P.”. Jasne światło iluminacji sprawiło, że doktor Vinters musiała zmrużyć oczy bardzo mocno. Dotarło do niej, że w istocie przesłyszała się lub też niedosłyszała. Fakt, że jej rozmówczyni nie przyzwyczaiła się jeszcze do nowej protezy firmy Mister White opłaconej ze skromnego Międzyplanetarnego Funduszu Wsparcia Echian również mógł przyczynić się do tego nieporozumienia. Nadzieje na rozszyfrowanie skrótu były jednak marne, gdyż informatorka podryfowała w swej gondoli w odmęty umysłu tak dalekie i rządzące się na tyle odmiennym porządkiem niż analityczny, przejrzysty aparat psychiczny badaczki, że ponowna rozmowa z pewnością nie przyniosłaby spodziewanych rezultatów.
Ostatnia Echianka nie pamiętała, a doktor Vinters nie mogła wiedzieć, że skrót należało rozwinąć w następujący sposób: Centralna Puszka Dźwiękowa Ech. (transplanetarny symbol archipelagu Echowskiego); Czołowy Zarząd Organizacji Państwowej. Akronim oznaczał system dźwiękochwytny, na którym opierała się cała równowaga energetyczna archipelagu. Aparatura służyła do wyłapywania silnych, krążących między wyspami ech i przetwarzania ich w energię zasilającą liczne lunaparki, główne krajowe źródło dochodów. To właśnie niegdyś wolne, samodzielne echa, krążące swobodnie między insulami stanowiły o pierwotnym, harmonijnym współistnieniu wysp. Ich wychwytywanie, a co za tym idzie zaburzenie tej wyjątkowej koneksji musiało się kiedyś źle skończyć. Doktor Vinters podświadomie czuła, że ten zakurzony powiew, tak charakterystyczny dla archipelagu Echowskiego, to nie zwyczajny wiatr, ale rozhulane, samodzielne, wyzwolone echo, przywrócone połączenie między insulami. Wydało jej się, że słyszy odgłosy dalekiego karnawału, radosną melodię, terkot karuzeli i świst kolejki górskiej. Odrzuciła to zaskakujące wrażenie. Dźwięk już raz z niej zadrwił, przekręcając bezlitośnie słowa Echianki. A może to własna, prywatna siatka pojęć i konceptów spłatała jej figla.
Doktor myliła się jednak, bowiem gdzieś daleko, za galaktyką, za światem, po drugiej stornie horyzontu odbywał się najprawdziwszy karnawał. Różnobarwny blask neonów był tam zawsze niezwykle intensywny, a wata cukrowa nigdy nie pachniała tak słodko.