Alfonso Collabi, śmiały wąso-wąchacz i węchu-wąsy, zastąpił szkatułkę ryżu wielopotomnym pudełkiem z truchła makaronowego. Wydobył to z obiecanego marzenia, które zafundowała mu mamina, płasko-mama, sprasowana w drobne karteluszki ukryte w portfelu. Na dnie szkatułki ułożył drobiny makaronowe w równych odstępach. Było ich tylko kilka; zapytany, jak się tym nasycić, porównywał makarony do muzyki i malarstwa. W smaku operować należy brakiem, mawiał, czego byle kuchcik nie rozumie — sekret leży właśnie pomiędzy kluskami.
Choć z początku ciotki grymasiły na jego kulinaria, Alfonso szybko zrobił karierę. Podkręcał ciastem wąs i serwował dania koneserom kuchni włoskiej, których gościć zwykł indywidualnie w specjalnie do tego przeznaczonym saloniku. Serwety podawał z wyciętym środkiem, aby nie spełniały swojej funkcji. Jedzenia nie należy rozrzucać ani ścierać z brody — pouczał — zwyczajne serwety nie będą więc potrzebne. Danie podawał zawsze w idealnych proporcjach i nie życzył sobie marnotrawstwa. Nazywano go czarodziejem mąki, który z niczego robi danie, a z dania nic; odpowiadała mu taka legenda i słysząc ją, z pomrukiem gładził się po brzuchu. Nadszedł czas, kiedy nasycony całokształtem swego życiowego menu zaczął szukać dla siebie ucznia. Urządził tedy wielkie przyjęcie w sali owalnej. Stanął na środku, a młodych kucharczyków rozstawił wokół siebie.
— Przenicuj omlet! — wrzeszczał,
— Obierz garniturek z ziemniaka, ale migiem! — strofował,
— Kluseczki połącz w torus — rozkazywał,
— Ty farfalle! — karcił.
Zmęczony Alfonso wzmacniał się, podjadając przerwy spomiędzy klusek, aż żadna się nie ostała. Nie znalazł godnego następcy. Zawiedziony zamknął nabór.