Zmiel pół słowa, lękiem zagęść, w chochlę wywar gęsty nabierz,
Rdzeń makreli wyfiletuj, potnij w skrawki wychowanie, w dłoniach wyrób zaufanie,
Wkrój obyczaj, fragment Boga, zetrzyj goudy, ukręć jądra,
Dziesięć deka nowotworu, odsączone liście bobu, zapomniane i wyparte,
Zaraz po tym czystą kartkę,
Z nozdrzy wydech, kiedy ulga,
Wiarę w to, że nic za drzwiami nie ma,
Pewnym ruchem nakrój chleba.
Poprzez chleb ten ojca przesącz, matki ziaren parędziesiąt,
Osad z kary, dwie nagrody, z puszkę śmiechu, liść pokory.
Ja bym też obłudy dodał. Masz ten sarkazm, tak ? To dodaj.
No i w końcu garść kucharka — jeśli szukasz, tam jest miarka.
Ciszy wymierz z samotnością, aby wywar wrzał wraz z kością.
Niech to stoi w ciemnym, suchym,
Mieszaj myślą, krzykiem głuchym.
Bądź cierpliwy i nie próbuj, wciąż składniki dawaj nowe.
To się musi pogotować, puścić kolor, zmieszać w sobie.
Tu nie chodzi o smak tego, tylko ile jest tu czego…