Historie symultaniczne
Jiro ma 85 lat i całe swoje życie poświęcił robieniu sushi. Pisząc „całe swoje życie”, mam na myśli od jakiegoś 16 roku życia oraz przeznaczenie dokładnie całego tego czasu na robienie sushi.
Trudno wyobrazić sobie coś bardziej ascetycznego i zen niż Jiro i jego sushi. Od lat jego dni wyglądają całkowicie identycznie. Wydaje mi się, że nie ma sensu tego opisywać, bo niechybnie osunęłabym się w banał. Wstrząsająca, dogłębna i metafizyczna monotonność jego życia wymyka się prozie, nieważne, czy artystycznej, czy użytkowej. Co najwyżej odczuć ją można w białych plamkach między literkami niniejszego awangardowego haiku, które zaimprowizuję:
Rytualne czynności
Czystość i struktura
Metafizycznej redukcji wszystkiego, co zbędne.
Metafizyka i asceza koncentrują się w samym daniu. Zawiera ono kilka składników. Jego przygotowanie wymaga wyuczenia się perfekcyjnych ruchów poprzez tysiąckrotne powtarzanie, aż kucharz będzie w stanie zawinąć nieskazitelny rybny rulonik. Zarazem liczba możliwych kombinacji tych składników jest nieskończona. Samo sushi jest wielkości dokładnie jednego kęsa, należy wkładać całą porcję naraz do ust. Dlatego kucharz nieznacznie dostosowuje wielkość porcji do gabarytów jamoustnych obsługiwanego klienta.
Doprawdy, samo wspomnienie o Jiro sprawia, że dusza staje na skraju astralnego, medytacyjnego uwolnienia się z ciała; jakkolwiek istnieje obawa, że w medytacji przeszkodziłoby zapłacenie kilku tysięcy dolarów za posiłek.
Tak czy owak, Jiro od dziesięcioleci ma swoją knajpkę w korytarzu tokijskiego metra. Korytarz jest trochę boczny, nie przechodzą przez niego tłumy podróżnych. Jest jak gdyby obwodnicą międzyperonową i stopniowo, wraz z rozbudową i unowocześnieniem metra, ludzie przestają w ogóle z niej korzystać, chcąc poruszać się metrem; podziemne przejście zaczyna służyć głównie pielgrzymom zdążającym do mikroskopijnej restauracyjki Jiro oraz prostackim konsumentom kolorowych, plastikowych dóbr, jak świat światem porastających wnęki betonowych, skąpanych w toksycznie zielonkawym świetle korytarzy.
W końcu władze metra wyłączają przejście podziemne z kolejkowej infrastruktury, jednak nie są w stanie zasypać całego korytarza, bowiem Jiro nigdy nie ma zamiaru opuścić swojego założonego przed półwieczem lokalu. Poza tym adres z dokładnym opisem dojścia znalazł się już w kilku edycjach drukowanych przewodnika Michelin i wszelka przeprowadzka mogłaby skołować podążających za nadprzyrodzonymi doświadczeniami smakoszy. Tokio jest trudne do odnalezienia się w nim. Dzięki niewzruszoności Jiro klienci mogą do niego trafić niczym tonący ślepcy kurczowo przesuwający się po nici Ariadny w na bieżąco przepoczwarzającym się labiryncie.
I chociaż nic nigdy do końca świata nie powinno zakłócić tego wiekuistego jak natura rytmu pracy Jiro, tak się jednak staje.
Władze metra wprawdzie nie zasypały wyłączonego z lokomocyjnego użytku korytarza, ale aby nie wprowadzać zamieszania w dopięte na ostatni guzik życia pracujących Japończyków, zamurowały jeden jego koniec tak, że stał się ślepy. U jego wyjścia stoi tablica informująca o tym fakcie, aby żaden podróżnik nie miał szans przypadkiem zabłąkać się tam w drodze na pociąg i spóźnić się do pracy.
Ktoś jednak dostrzegł szansę w tym ślepym ogonie dawnej obwodnicy peronowej; ktoś potrafiący przekuć śmieci w skarb, zauważyć potencjał w tym, od czego wszyscy inni odwracają zniechęcony i pełen obrzydzenia wzrok. P.T. Barnum, miłośnik rozrywki wywabionej z jakiejkolwiek treści; prawdziwie zaginiony w dzieciństwie i wychowany w innym kraju bliźniak Witkacego, Czysta Forma w najczystszej postaci.
P.T. Barnum w ślepym zaułku otwiera osobliwy cyrk z ludźmi, panoptikum w XIX-wiecznym stylu: zatrudnia karła, kobietę z brodą, człowieka z gigantyzmem i na szczudłach, Mulatkę poczuwającą się do przeżywania urazy na tle represji rasowych itp. Wkrótce ze ślepego zaułka zaczyna rozbrzmiewać iskrząca cekinami muzyka z chwytającymi atakiem za serce popowymi wokalami. Jiro zaczyna być wewnętrznie nieprzyjemnie poruszony, choć na zewnątrz pozostaje skałą – w końcu niejedno już przeszedł (porzucenie przez ojca, II wojnę światową, terminowanie u mistrza rzemiosła w latach 50. w Japonii, ignorowanie swojej własnej żony i synów na rzecz knajpy z sushi itd.). Niemniej do zakątka minimalistycznych, spożywczych epifanii zakrada się złowroga kakofonia wynaturzonego baroku.
Początkowo P.T. Barnum ma problem z pozyskaniem publiczności i na spektakle przychodzi głównie jego żona i córka. Potem jednak coś się wydarza i ludzie zaczynają walić ze wszystkich stron. To znaczy z tej jedynej, którą da się wejść do ślepego korytarza.
Wkrótce korytarz znów zaczął zapełniać się tłumami ludzi, jak za dawnych lat, kiedy metro miało mniej stacji i pociągów i ludzie musieli używać tyleż sił swoich nóg, co platformy kolejki. Miejsce zawsze cieszyło się pewną popularnością (przypominam: pięć gwiazdek Michelina dla Jiro), jednak teraz tłuszcza zagęściła się jak najsurowsze wasabi, będąc przy tym zupełnie nieświadoma kulinarnego raju (nirwany?) mijanego co dzień w opętańczym biegu ku cyrkowym występom.
Jiro był w stanie drogą medytacji przejść nad tym obojętnie, ale jego największy fan, francuski krytyk opracowujący przewodniki Michelin, nie. Wizyty w najdoskonalszej restauracji sushi zaczęły doprowadzać go szału zamiast przynosić ponadzmysłową ekstazę. Zapałał gorącą nienawiścią do P.T. Barnuma, co z kolei napędzało go do dwa razy cięższej pracy: zaczął pisać nie tylko płomienne zachwyty pod adresem Jiro, ale także szczerze nienawistne paszkwile na żałosnego kuglarza P.T. Barnuma (w ilości 50:50). Dokładał wszelkich starań, by przysporzyć mu złą sławę tak, by knajpka odzyskała swój dawny, kontemplacyjny charakter.
Jak to często żałośni kuglarze lubią sardonicznie podkreślać, krytycy mogą się wyżywać, a przecież publiczność i tak wie swoje. Interes P.T. Barnuma miał się świetnie; on sam zaś stał się bajecznie bogaty.
Pewnego dnia w ślepym zaułku wybuchł pożar i wszystko spłonęło. Na szczęście stało się to w nocy i nikogo tam wtedy nie było; jakie to szczęście, że władze metra wyłączyły ten korytarzyk z infrastruktury, bo w przeciwnym razie ktoś mógł nim iść na nocny pociąg! Spłonęły jednak wszystkie cyrkowe sprzęty P.T. Barnuma. Niewyjaśnione pozostaje, jak doszło do pożaru, ale ognioodporna płyta, jaką znaleziono przy wejściu do knajpki Jiro, mogłaby sugerować, że wywołał go nienawistny krytyk.
Do ekipy P.T. Barnuma dołączył wówczas Zac Efron – według umowy jako pisarz, ale tak naprawdę pracował w cyrku jako menadżer. Dzięki niemu cyrk mógł, przynajmniej na czas odkucia się ze strat, przyjąć formułę wędrowną. W ten sposób nieugięty, sensacyjny król rozrywki powędrował do Anglii, gdzie postanowił popisać się talentami swoich wykonawców przed królową. Spotkał go jednak srogi zawód, gdyż ta akurat wtedy pojechała do Japonii, skosztować słynnego sushi Jiro. Z zazdrości P.T. Barnum nasłał na wybrzeże koło Tokio armię karłów, by wszelkimi środkami pogorszyli stan wód, a więc i jakość ryb poławianych do kunsztownych dań. Łatwo się bowiem domyślić, że z dziesiątek wyławianych co rano tuńczyków Jiro akceptował do swoich potraw co najwyżej jeden-dwa najdoskonalsze okazy.
Wyjazd do Anglii zaowocował jeszcze jednym mrocznym wydarzeniem. P.T. Barnum poznał na dworze królowej piękną, rudą śpiewaczkę, rzekomo Szwedkę, która potrafiła doskonale i wzruszająco wykonywać jeden utwór wokalny. Przedsiębiorczy artysta rozrywkowy zdecydował się wynająć całą orkiestrę i ruszyć ze śpiewaczką oraz jej piosenką w tournée po całym świecie. Dość podejrzane, ale ze strony P.T. Barnuma było to chyba chwilowe zamroczenie, bowiem gdy wokalistka podczas podróży zaczęła go ordynarnie uwodzić, ten nie dał się zwieść i nie zdradził żony. Można by tu się doszukiwać potencjału na inne niż japońskie podejścia do kontemplacji – mianowicie poprzez wzruszająco katolicką wizję wierności małżeńskiej – jednak potencjał ten pozostanie niewykorzystany i utonie w cekinach.
Niemniej, P.T. Barnum zaniedbał interes i swoje dziwolągi; Zac Efron nie udźwignął zarządzania całym tym kramem. Złośliwy krytyk triumfował: odnalazł wędrującą trupę i jeszcze raz podpalił cyrkowy dobytek. P.T. Barnum wrócił na zgliszcza.
Jiro przeczytał o całym zajściu w gazecie. Postanowił pojechać do swojego niegdysiejszego antagonisty i przekazać mu słowo otuchy. Wziął w tym celu pierwszy od 35 lat dzień urlopu. Spotkawszy szalonego cyrkowca płaczącego nad spopielonymi resztkami namiotu, poklepał go po plecach i poradził zacząć od nowa w Ameryce, kraju stworzonym do tego typu rozrywek. Japonia wbrew pozorom jest na to zbyt zen, wytłumaczył.
Ta porada odmieniła jego życie; P.T. Barnum zaczął od zera w Stanach Zjednoczonych i osiągnął sukces przyćmiewający wszystkie poprzednie. Z wdzięczności i sentymentu wysłał do skromnego, ślepego, tokijskiego korytarzyka tajną ekipę techników elektryków, którzy zamontowali w betonowych ścianach głośniczki i odtąd co 15 minut rozlega się z nich jedyna piosenka szwedzkiej śpiewaczki. P.T. Barnum nie wiedział, że nie był to prezent szczególnie trafiający w gust Jiro; posągowy Japończyk jednak wyrozumiale zaakceptował dobre chęci cyrkowca. Krytyk natomiast wzruszony wielkodusznością Jiro, jego pocieszycielsko-doradczą wyprawą i przejrzeniem na wskroś niepojętych motywów, jakie kierowały P.T. Barnumem przy wyrażaniu wdzięczności, wstąpił do klasztoru zen i odtąd oddał się medytacji już wyłącznie duchowej.