Onieśmielił mnie tematon zadany: „makarony i ryże”, gdyż przypomniało mi się widmo dawnego szkolnego wypracowania z przedmiotu „jedzonko”. OPISZ SWÓJ OBIADEK — gryzmoliła kosztownym flamasterem na tablicy belfropodobna pani z dziobem na sandałku; na samą myśl o tym zmory niechciane, koszmar pszenno-ziemniaczany, brukselkowe godzille, marchewki baby oddające ducha pod naporem chochli, rosołowe otchłanie, no i ten kisiel, który był w konsystencji płynnej, że trzeba było mąką przemycaną zaprawiać. Wszystko to widzę jak przez mgłę, Matka Kolegi stoi nade mną, tłuszczyk spływa po buraczkach, na dnie kompociku jakieś straszne monstra… I to wszystko zdrabniane — why? —Kotlecik? Kartofelek? Zupka? Swoją drogą zupy byłyby dobrym tematem. „Mieszkańcy krupniku” — taki pomysł zaświecił mi zagadkowo pod twarzoczaszką i już układałem intrygę kalafiorową, ale zrazu przypomniałem sobie, że to przecież makaron, ryż, menu jarskie. Nawiasem mówiąc, spotkałem kiedyś węglowodana, graliśmy w bilard i opowiadał mi o korupcji w bolognese, jakieś straszliwe rzeczy — passata pomidorowa zniszczyła mienie talerzykowi, Tadeusz Sznuk był w to zamieszany, przyłapano go jak oblizywał się ze smakiem.
MOŻE OD RYŻU ZACZNIJMY
Ciekawiło mnie zawsze ryżotto. A później się dowiedziałem, że jest i kaszotto, a nawet bulgur podobno zamieszkuje w niektórych domach, co już jest jakąś przesadą. Jak żyje plemię bulgur? Jakie są jego obyczaje? Może od tego wyjdźmy w naszych rozważaniach, a dopiero później pożerajmy. Ryż występuje pod różnymi postaciami, w różnych kolorach, że tak powiem: ryżing. Nowa moda: chodzimy na ryżingz koleżanką i jest fajnie, próbujemy sobie takie różne. Ale biorę do ust tę papkę, gryźć próbuję i odłamki ryżotto zostają mi między zębami, nie da się tego pogryźć dobrze, a potem takie odłamki długo podróżują po organizmie człowieka, powodując jakieś dziwne historie z gatunku niedojedzenie. Wielki problem. Za miseczkę ryżu można było sobie u nas kupić karnet do kościoła, takie historie się odbywały w tej mojej mieścinie. Tragedie to były niesłychane, wszelako tragedie ryżowe mniej dojmujące od tych owocowych. Proszę sobie wyobrazić: dom w cenie grejpfruta. Straszliwe aberracje, walutą były wtedy talarki ziemniaczane, teraz dopiero uczone opracowania powstają na ten temat. Dzierążyn, zapraszam — wujek podroby trzyma w piwnicy, więc nie bać się.
Azaliż ryż? Nie, lepiej nie, ryż niebezpieczny. Ryż ewentualnie w postaci takiego deserku Belriso, bo tam w rozmiękłej postaci i gryźć nie trzeba. Próbowałem zawsze dostać się najpierw do tej masy budyniowej pod spodem i zawsze to jakoś tam się kalkulowało.
Widziałem raz przez szybę lokalu jak Piotr Gąsowski pożera małe węgorzyki w formie sushi i może tyle w temacie ryże, okay? Wpychał sobie do buzi po pięć takich, że aż ryż mu wypadał uszami, a Japończycy na segwayach po nim te resztki musieli zbierać. Nie był to widok sielankowy, zastukałem w szybkę i wydarłem się: WOLNIEJ, TO NIE KARTOFLE. Piotr Gąsowski tylko spojrzał i jeszcze pożarł mininaczynko do herbaty, a ja uciekłem w popłochu.
CO DO MAKARONÓW, NIE MAM ZDANIA…
Tak właśnie rozpoczynałem swoje wypracowanie, swój traktacik rychtowany na przedmiot „jedzonko”, bo rzeczywiście, makaron trudna sprawa, niełatwe zagadnienie, samo odcedzanie to jest temat na niejeden essay. Aż tu nagle mnie pani od przedmiotu „jedzonko” w domowej pieleszy hyc!, z zaskoczenia, zza winkla, z chochelką i gonić poczyna, po pokoju, później po garażu i parapetach. W gonitwie nieuchronnie zmierzamy do kuchni, uciekam dzielnie, ale wreszcie zapędza mnie w narożnik kuchenny i każe makarony z odmętów szafki wyjmować. Farfalle, papardelle, tagliatelle, spaghetti — nuże wymieniać, dalej, chyżo. „Makaronów znasz? Zabłyśnij, orle buraczany, powiedz, kiedy posolić…”.
Myśl świta mi pod czaszką: „dobrze, ale wpierw ugotujmy”. Belferce okulary zaparowały i na zgniły warunek przystaje. Już po chwili woda bulgocze w wielkim kotle i mówię: „teraz pani jedzonkowa do garnczka wejdzie, makaron zbada, czy al dente”.
Tak właśnie al dente ugotowałem nauczycielkę przedmiotu „jedzonko”, widelcem pogmerałem, sosem tajskim ze słoika doprawiłem; na szczęście kiedy rodzice wrócili z fabryki, to tylko mówili, że dobrze, młody ma jakieś pasje. Więc z tymi makaronami to też ostrożnie radzę, bo później rada pedagogiczna i nieprzyjemności, wiadomo, o co chodzi…
NATOMIAST O TYCH MAKARONIKACH FRANCUSKICH, CO TO 7,50 OD SZTUKI I MŁODZIEŻ ROZPIESZCZONA SIĘ OPYCHA, TO WYBACZCIE, ALE INNYM RAZEM.