— Wystawiam rachunek za kisiel z paleolitu, gryzak sępowy, ramiona Herkulesa na przemiał, wreszcie makaron ryżowy rasowy. Należy się 24 złote, 50 groszy.
Słowa te usłyszałem w sklepie wielobranżowym, kłócąc się o to, czy makaron ryżowy kosztował mnie tyle co na zmiętej plakietce sklepowej. Podobne nerwy miałem na lekcji wychowania fizycznego, kiedy profesor Pszot zeskoczył z kozła z okrzykiem: „Madelopny, tak się to robi, befsztyku!”. Wypraszam sobie nazywanie mnie mięsnym kawałkiem, a już stanowczo nie mam ochoty na cwaniacko-zębne uśmiechy.
— Droga pani, makaron ryżowy to ja brałem ten mniejszy, z promocji — wyrzekłem wyniośle.
— Czy nie wydaje się panu, że wypowiada się pan dosyć wyniośle? — odpowiedziała zdenerwowana pieguska. Śliczna, tak na marginesie.
Teraz dopiero zauważyłem, jaka jest piękna. Oczy skojarzyłem z bryzą morską, ale było w nich coś jakby gronostaj. Rudawa, mlaskata. Delikatna, bardzo, widać to było po wgłębieniach w policzkach. Piegutt regularny, piegutto!
Zapragnąłem gotować dla niej makaron ryżowy. Wyśmieni-ty! Ty, ty, ty… — począłem infantylnie myśleć, żałośnie.
— Proszę się tak nie denerwiwać! — krzyknąłem z głupawą miną złoczyńcy i pomachałem rękawem. Specjalnie wyrzekłem „denerwiwać”, wyraz przekręcony, nabrzmiały od błędu. Chciałem sprawdzić, czy ją to rozbawi. Taki już byłem.
Spojrzała na mnie i rzekła powoli:
— Proszę już za ten makaron nie płacić. Ale miałby pan dla mnie cenniejszą i dłuższą chwelę?