Jechałem tramwajem z zielonego końca miasta na drugi, betonowy. Na chodnikach pustka, cisza, zatacza się człowiek bez głowy, maszeruje samymi nogami i tułowiem, po którym ulewa się krew z odsłoniętego gardła.
Kilka przystanków dalej w powietrzu upał, mężczyźni w oklapniętych od potu włosach, kobiety zamienione w żywe skóry. Roziskrzone chodniki, śmieci w pastelowych barwach. Po obu stronach najpierw piramidy Majów, później wilcze doły i kościoły, na końcu wieże Babel. Robotnicy jeszcze się nie uwijają, nikt nie ciągnie na plecach dwustukilogramowego kamulca — jeszcze czekają na przystankach, bo w tramwaju ciężko zmieścić bloki na piramidę.

Trudno w tym skwarze cokolwiek dostrzec. W jadącej puszce najpierw czuje się mocz, później bakterie na obiciu siedzenia pod tyłkiem, dalej wilgotny kurz. Ten kurz i pył oblepiają okno z obu stron, na jego ramach rośnie szarzejący mech. Gdzieś tam za szybą wznosi się i rozszerza po widnokrąg żółć fasad, chodników i zabytków.
Coś bym poczytał, ale jeszcze mi się nie chce. O poranku i w popołudnie tuż po zajęciu miejsca (lub niezajęciu) najpierw się uspokaja umysł i przemyśla się dzień i noc ze wzrokiem wlepionym w twarze, tyłki, tułowia, tonacje ubrań i takie różne. Później albo ciążą powieki, albo zaczyna śmierdzieć, albo ciasno, albo szarpie i trzęsie. Przez fejsa przepływa się w pięć sekund, przez artykuł dwadzieścia, jakiś dobry news wpadnie na chwilę, wśród zdjęć na ogół podłość i prostactwo. W końcu wytachuje się tę książkę i magicznie przepływa kilka przystanków. Ale przy tym kark zaczyna boleć, głośnik pierdzi i do tego zaczyna się nagłe hamowanie i samobójcy na torach.
Jeździec bez głowy znowu pojawia się za oknem, ale tym razem gdzieś za tłumem uprzejmie cisnącym się do drzwi. Jest prawie jednakowo samotny jak rankiem, gdy nie było na chodnikach nikogo. Tylko teraz siedzi na koniu. Wytrzeźwiał.