(Wszystko brzmi mroczniej, gdy nada się temu „łacińskie” brzmienie, nieprawdaż?)
Mój kolega szczęśliwie przeżywał okres fascynacji fin de sièclem, Młodą Polską i modernizmem mniej więcej wtedy, kiedy strukturalistyczny system studiowania umożliwił i mnie zanurzenie się w tym odmęcie. (Dzięki temu mogłam rozleglej się przed nim popisywać.) Chyba jednak z własnej inicjatywy przeczytał Wampira Reymonta, nikomu nieznaną powieść o seansach spirytystycznych i fatalnej kobiecie.
Poza tym gra na fisharmonii i daje wiele koncertów. (Jest prawdopodobne, że nigdy nie spotkaliście się z tą nazwą i widząc ją jedynie w druku, można pomyśleć, że sobie żartuję. Otóż wymawia się to fis-harmonia.)
Te dwa fakty splotły się w jeden, gdy erudycyjnie chcąc uzasadnić ontologiczny sens swojego instrumentu, muzykalny ów chłopiec postanowił powołać się (między innymi) na Wampira, gdyż epizodycznie występuje tam fisharmonia. Epizodycznie oznacza w tym przypadku zapewne jednokrotne pojawienie się w zupełnie nieznaczącym, scenograficznym zdaniu, którego zupełnie nie zauważyłam, ale z oczywistych powodów przykuło i podekscytowało go podczas lektury. Jednakże tak bardzo wstydził się wypowiedzieć na głos ten tytuł (przed kilkunastoosobową audiencją zgromadzoną w kościele ewangelickim), że zdecydował się zachować godność — znalazł i podał roboczą, nigdy nie użytą w publikacji i kompletnie abstrakcyjną (jakieś słowa po łacinie) nazwę. Do tej pory mnie to bawi.
Przez ten cudowny epizod, śliczną epifanię absurdu, fisharmonia skojarzyła się w głębinach mojego umysłu z wampiryzmem i zastanawiam się teraz: czy fisharmonia jest wampiryczna? Wygląda jak małe, staroświeckie pianinko, a w pomieszczeniach o nieadekwatnej akustyce (np. w zagraconym pokoju) brzmi jak komputerowe sample z lat 80., co wprawia w autentyczne osłupienie i wielką dziwność istnienia. Okazuje się, że nie tak trudno odnaleźć dziwność istnienia lub iluminować się absurdem! Wystarczy posłuchać utworu Bacha granego na historycznym instrumencie. Co więcej, skomponowanego właśnie na ten instrument, który okazuje się bezlitosną dla pracy nad uwznioślaniem się wersją midi.
Niezupełnie o to mi chodziło, gdy zaczynałam pisać, ale tak wyszło. Są jeszcze inne groźne instrumenty.
Na przykład kręgosłupofon (do nabycia w steampunkowej baśni dla dorosłych Mechanizm serca).
Albo wiertarkomłot pneumatyczny mojego sąsiada, od kilku tygodni ambiwalentnie wytrwałego muzyka.
Albo, hm, hm, no, dużo tego.
Głos Dupka z IT.
Moja przepona.
Pralka zabezpieczona z tyłu grubym styropianem, żeby nie potłukła kafelków podczas wirowania.
Taka bambusowa tuba, którą się przekręca w jedną i drugą stronę i lecą przez nią jakieś elementy, wydające plumkający dźwięk magicznych diamentów.
Jest jeszcze jeden, bardzo trudny do nazwania instrument. Zarówno groźny, jak i wampiryczny. Klawiszowy. Niby z plastiku, ale tak naprawdę prawdopodobnie z antymaterii. Wydaje ciche, kojące dźwięki; gdy trwają dłuższy czas nieprzerwanie, wywołują jednocześnie ekscytację, wstyd, duchowy płacz i upadek. Niestety, działa też, kiedy odgłosy milkną – wówczas następuje poczucie winy, frustracja i przerażenie.
Zawsze chciałam grać na instrumencie, ale teraz, kiedy przywołuję swoje wyobrażenia pianinowe, gitarowe, harfiane, harmonijkowe, etcetera, etcetera, to wydają mi się prawdziwym odpoczynkiem w obliczu tego Jumanji instrumentarium grozy, które JEST WSZĘDZIE.
Rozejrzyj się paranoidalnie.