Wyszedłem z domu z zamiarem dotarcia do ciotki mej, Bruizdy. Noga zadźwięczała mdławo i ból przeszył od środka. Cichnąc, doszedł do małego palca stopy lewej, wzbudzając przerażającą niechęć tłustego ciała do wyjścia przed blok w celu zakupienia pietruszki. Ciotka gotowała zupę już od wczoraj, a ja od teraz z równą boleścią próbowałem dotrzeć na przystanek dzielony. Tramwajowo-autobusowy dzielony przez autobusowo-tramwajowy. Bólem przeszywany, szedłem przez miejską zupę, gotującą się papkę szumem gum samochodów, piskiem dzieci i niespodziewanym stukiem obcasów.
Nagle — krawężnik! A co to za przeszkoda; niedogotowana marchew mi się przypomniała, por twardy między zębami. Zmierzyłem go wzrokiem, od dołu; wysoki, murem stoi, równy, szlifowany, od góry ostra krawędź napada na oczy i wrzyna się swoją prostokątną bezczelnością, drażni coś małego w głowie. Znudzone dziecię wielkości szpilki dźgające zwoje mózgowe z wielką zaciekłością uśmiecha się szeroko.
Naraz zupa mi się przypomniała i tylko z jej pomocą pokonałem tę diabelską zasadzkę. Kto to wszystko wybudował? Olbrzymi nakład sił, kosmiczne masy energii zostały poruszone, by skonstruować ten twór. Myśli krawężnikowe dryfujące po zupie małego miejskiego dziecka zaprzątnęły moje postrzeganie, zauważyłem mimowolnie swoje chybotanie się o krawędź barierki na przystanku (dzielonym, a jakże) tramwajowo-autobusowo-tramwajowym.
Po drodze przydarzyło się kilka przygód mniejszych i większych: rozciągnięta guma na dwóch kostkach chodnikowych czy mulda na pasach dla pieszych, lecz pełnię przerażenia wzbudziła owa poręcz, rurka, całkiem okrągła w przekroju, wyślizgana płazicznie. Zbyt doskonała, by ukryć swą największą wadę bycia po prostu rurką. Kiedy to się wydarzyło (!) sam nie wiem, stałem dopiero co we wgłębieniu przed koleiną na jezdni, wtopiony po szyję w jej dumną wzniosłość, lecz nagle jak uderzony obuchem znalazłem się przy rurce. Czyżby kształt ten obrzydliwie doskonały, okrągło podniecający, ślisko diaboliczny, miał tendencję do pokonywania czasu i przestrzeni? Łoskot, szum, gwizd, rurka ani drgnie, dumnie metaliczna, poprzetykana odciskami palców jak tygrys lśni w pełnym słońcu.
Stałbym tam do dzisiaj, gdyby nie zupa w koordynacji z krawężnikiem nie powiodły mnie do innego pochłaniającego fenomenu: pomarańczowego, załamującego się schodkowo, uśmierzająco migającego, migotliwie głębokiego kierunkowskazu nadjeżdżającego tramwaju.