Do umytej niedawno filiżanki nalałam stół. Był to jeden z moich ulubionych napojów, który pozostawiał na języku poczucie zgryźliwości. Pomiędzy zębami czuć było drzazgi, których widoczność z uśmiechem prezentowałam wszystkim klientom mojej kafejki o nazwie Ciapa.
Moim celem było wypędzenie ich z wszystkich kątów, w którym zalęgli się jak rośliny potrzebujące wody. Klienci sprawiali wrażenie osób bądź przedmiotów, z którymi trzeba pobyć. Ja nie miałam ani kropli wyrozumiałości, a nogi od stołów wbijałam im jak jajka do wszystkich serwowanych deserów i kaw. Przychodzili codziennie, mówili do mnie słowa zbędne i smarowali ręce mazią ochronną, ponieważ wiedzieli, że w kafejce rozpuszczam specjalnego rodzaju bakterie o nazwie „pacia”. Składała się ona z pięciu ślin, które wyduszono z jaszczurek tybetańskich. Zakup tego produktu kosztował mnie majątek. Czego nie robi się dla klientów!
Robiłam wszystko, żeby klienci nie przychodzili. Serwowałam im na przykład mocne uderzenia wyprostowaną i zdyscyplinowaną dłonią w twarz. Niegrzecznie przepychałam się między ich ożywionymi rozmowami i wyciskałam resztki błękitnych pomyj na ich garnitury z mopa o nazwie „apaci”. Pryskałam na nich preparatami odgrzybiającymi, a nawet kopałam w ich buty do momentu, aż odlatywały podeszwy. Oni natomiast zjawiali się codziennie i wytrzymywali wszystko wytrwale, jakby nigdy nie doświadczyli niczego przykrego. Zaczęłam dokładać im ogórki kiszone do lukrowanych ciast, a szpinakiem nadziewałam serwetki, by pozostawiały im na ubraniach plamy. Wszystko działało, ale nie wypędzało ich z kafejki o nazwie Ciapa.
Kiedyś pomyliłam się i do lekko przystojnego, jak później zauważyłam, dżentelmena, wyrzekłam słowo miłe i przyjemne. Złapał mnie wtedy za sutek, wykręcił go brutalnie i skierował w górę, a do mnie rzekł ze złością: „Szalenie panią pragnę wykraść, a w szczególności wszystkie pani mazgajstwa i słabości”.
Nigdy nie popełniłam niczego bardziej autentycznego.