Kiedy pan Shigeru Fukana spacerował ulicami Onomichi, bladoróżowe liście spadały z metalowych drzew. Dzieci w puchowych kurtkach i plastikowych czapkach zbierały podziemne kasztany, a arktyczne krzewy roztapiały się w mikrokrople błękitnej krwi.
Na oceanie odnaleziono skostniały dryf erytrocytów. Od ich powierzchni odbijały się puste echa kosmatych pajęczych nóżek, kurzych stopek i eleganckich lakierków. Elektryczny kondukt rozbiegł się po szklanych arteriach.
Pan Fukana spojrzał w górę, pytając: „Jak to się stało? U nas przecież kwitły tylko czereśnie”. Nikt nie powiedział mu, że tak naprawdę to zawsze były czeremchy.
O świcie jego cień przemyka przez chłodne posadzki między industrialnymi urnami. W ślad za nim podąża nieśmiała gromada wiernych towarzyszy, strachliwych jutrzenek i zasłuchanych w niebyt księżyców, którym oddał swoje nazwisko. Krokodylowie świata lśnią ciepłą, wilgotną łuską i szczerząc ostatnie kły w pożółkłym półuśmiechu, deklamują poema drapieżne: „See you later, alligator”. Ćma przygrywa im na zepsutym ukulele.