Krokodyl Tango lubił zamszowe buciki. Szczotkował je przeciągle od góry do dołu. Nie na błysk, ale na pogłask. Wzory pociągłe tworzył celowo.
Dzięki temu zwabiał Krokodyl Rumbę.
Krokodyl Rumba niczym świeżotka
swojego mózgu zielonego nie przejmowała żadnymi obawami.
Szła zawsze w rytm i w bluesa.
Dlatego też kiedy Krokodyl Tango zaproponował jej nowy aparat zębowy, nie odmówiła. Przyjęła to z wielką chęcią, na szerokość całej szczęki.
To była jednak diabelska błyskotka, której naiwna Rumbiczyna nie przewidziała.
Bo też ten, o ten, i właśnie TEN… aparat trzymał jej zębiczność rozwartą od rana do wieczora.
A schło jej gardło. Zaczęła charkać i stękać w zmęczeniu.
Bolesna łza spłynęła po jej gadzim naskórku.
Na wiór wyschły struny, dające głosie dźwiękowe.
Krokodyl Rumba nie była już w stanie sformułować słowa.
Jej oczy traciły blask tańca latynoskiego.
Z regularnego oddechu poczęła powoli rezygnować.
Taniec kostniał. Katatonia była jej jedynym rytmem.
No i tak stała: z paszczą w 180 stopniach wywiniętą.
Świat ją obmywał. Ona kruszała.
W końcu obrócona w pył
O D E T C H N Ę Ł A z ulgą.