— Ostatnio czekałem tak długo, aż zaczęła się pora deszczowa — mruknął po długiej ciszy krokodyl Benek. Od Zenka odróżniał się bardziej szarym odcieniem przy łączeniu pancerza i znaczną baryłkowatością.
— Co ty nie powiesz, to jak wróciłeś do naszego bajora? Sam czekałeś — Zenek poruszył prawą przednią łapą, zapadając się jeszcze bardziej w złocisty, drobny piasek.
— Nie, nie sam, były jeszcze dwa pancerniki.
Nad cielskami krokodyli zaszumiała palma, o piaszczystą plażę delikatnie pluskała oceaniczna woda, rojąca się tysiącami mikroorganizmów.
— Pancerniki miały duże znajomości i to uratowało całą sytuację. Przesłały wiadomość priorytetem, nie wiem, co dokładnie było w środku, ale w transporcie zamontowali śrubę jądrową i dotarł do nas w dwa dni.
— Cholera! Wszędzie te rodzinne koneksje i wdzięczni dłużnicy — westchnął Zenek. Wykonał cielskiem kilka wężowych ruchów, aż pysk jego zapadł się w małe wykopane bajorko. W bajorku owym leżały dwa rozbite kokosy, kilka trupków papug, trzy skorupiaki i liście mięty. Krokodyl łyknął porządnie i beknął. Trup papugi poruszył się niespokojnie, a woda się zapieniła. W ten właśnie finezyjny sposób krokodyle umilały swoje oczekiwanie, pijąc pyszny drink o nazwie papugarro-mordżęgo — odświeżające bajorro.
— Nie wiem jak tobie, Zenek — mruknął Benek — ale mi najbardziej brakuje tutaj mułu. To prawda, widoki są oszałamiające i pogoda nam się udała, nawet antylopa jest gratis, ale jakby tak rzucili kupkę mułu, to byłby full wypas.
Pośrodku wysepki na leżaku usadowiony został dorodny trup antylopy, na głowie założony miał kapelusz słomkowy, okulary przeciwsłoneczne, a do raciczki przywiązany drink z palmą, zapewne dla dekoracji. Kapelusz i okulary wystarczająco zabezpieczały stężały już mózg przed przegrzaniem. A nie wiem, czy wiecie, ale krokodyle strasznie nie przepadają za przegrzanym móżdżkiem antylopy, szczególnie na wyspach zachodniego Pacyfiku. Benek obszedł wyspę dookoła i usadowił się w jamie, w której wcześniej leżał.
— Wiesz co, bez przesady. Kiedy wrócimy, to mułu będzie pod dostatkiem, a w mule młode krokodylice — odparł drugi krokodyl z rozmarzeniem wpatrzony w ocean. Nagle jego wzrok stwardniał i wyostrzył się.
— Oho! Coś widać na horyzoncie! — powiedział cicho. Krokodyle w cieniu palmy zagrzebały się głębiej w piasek. Jasny punkt na widnokręgu zaczął się powoli powiększać. Pojawił się prawie idealny sześcian, a na nim kilka postaci. Szarobrunatne cielska poruszyły się niespokojnie, Benek wymienił z towarzyszem porozumiewawcze spojrzenie. Wcale nie byli pewni, co ich czeka i właśnie to uczucie dawało im największą przyjemność. Na skrzącej się w słońcu krze lodowej stały trzy pingwiny w pełnych kościstych zbrojach, końce skrzydeł wyposażone miały w laserowe blastery. Pośrodku lodu widniała piaszczysta wyspa z palmą, usadowioną pośrodku antylopą z kapeluszem słomkowym i w okularach przeciwsłonecznych.
— Czyli jednak operacja Zwierciadło, panie Zenek!
Benek wstał na dwie łapy, ściągnął górną część palmy z liśćmi, która okazała się wielkim działem magnetycznym, i krzyknął:
— Odbijamy!