Bezczas falował. Rozdzielał się na drobne niteczki jak świeżo wyciśnięty przez praskę makaron, można go było rolować opuszkami palców, rozdzielać delikatnie na włókna i włókienka jak podtarzańskie korbacze.
Zostawiał uczucie szorstkości na języku, a w smaku był cierpki, która to cierpkość wynikała ze świadomości przemijania. Tempus fugit i zawsze za szybko, za nagle, za nie wiadomo dlaczego i po co. A potem gadanie, gdakanie, gęganie, że na życie będzie czas na emeryturze, bo nikt nie zna sposobu na powstrzymanie oszalałego pędu wskazówek po słonecznej tarczy.
Zegarmistrz światła jest głuchy na nieme prośby o nadczas, jakby wiedział, że nie zrobimy z nim nic mądrego. W pogoni za przyszłością, gubimy teraźniejszość, jakbyśmy się bali życia tu i teraz. W wersji instant, ze świadomością minut i godzin przesuwanych cierpliwie jak koraliki w liczydle, którego nikt już w szkole nie ani używa, ani pamięta. Tuszujemy nasz pośpiech wspomnieniami, dykteryjkami z przeszłości, rozpaczliwie próbując zapchać pustkę bieżącego odczuwania.
A bezczas faluje. Jest na wyciągnięcie ręki, tylko jakoś nie chcemy dalej sięgnąć, tłumacząc się bólem nadgarstka, bólem łokcia, bólem dupy.
Nieświadomie zmuszamy wszechświat do reakcji. Powolnej, ale nieuniknionej. I wtedy misterne miasto, miasteczko, miasteczunio klecone z bocianią precyzją przez lata zapala się żywym ogniem.
Płonie Rzym, Walencja; płonie przysiółek Nowakowo, osiedle Bożków czy domek pod lasem „Anusiowa przystań”.
Nieoczekiwanie czas staje w miejscu; bezruch i blask pożogi odbijający się w gasnącym spojrzeniu mogą być nowym początkiem. Albo nowym końcem. Ence pence, w której ręce. Czas jest cierpliwy — nie patrzy na zegarek i nie upiera się, że zawsze musimy być punktualnie. Daje czas.
Krążą opowieści o tych, którzy wyrwali się z pętli czasu i odzyskali kontrolę. Podobno, kiedy w okolicy jest pożar, na pobliskich wzgórzach można wypatrzyć ich pojedyncze sylwetki. Nikt nie wie, ile ich jest dokładnie. Trwa prześciganie się w domysłach, czy siedzą na koniach, odziani w czarne płaszcze, jak nakazywałaby magiczna logika ludowa, czy zdążyli tylko zabrać niewielki plecak w ucieczce przed płomieniami, a spotkani przypadkowo na ulicy nie zwróciliby niczyjej uwagi.
Ale gdyby ktoś odważyłby się wejść na wzgórze i spojrzeć któremuś z nich w oczy, zobaczyłby w nich falujący bezczas. Odzyskaną wieczność.