Lądowanie na planecie Poltrek jest jedną z najtrudniejszych operacji lotniczych we Wszechświecie.
Planetę szczelnie okala dwubarwny pierścień, zbudowany z jątrzących się i stale reagujących na siebie chemicznych gazów, które łatwo wybuchają pod wpływem, niewielkiej nawet, zewnętrznej reakcji. Lot po orbicie Poltreku można niechybnie zakończyć po zetknięciu się z którymś z pierścieni. Samo zbliżanie się do stale aktywnej chemicznej struktury zwiastuje katastrofę. Na Poltreka lata się zatem tylko nocą. Wtedy pierścienie są wyłączone i schowane, żeby nikt ich nie ukradł. Parę razy do roku można osiąść na planecie także za dnia — dzieje się tak w święta państwowe, podczas których pierścienie są nieaktywne, ponieważ nie ma komu ich załączyć. Nie znaczy to wcale, że wówczas operacja lądowania jest prosta i bezpieczna. Wokół planety krąży pazerne czarne słońce, które wypala wszystko, co stanie mu na drodze. Trzeba zatem dobrze wyliczyć czas operacji, by nie zderzyć się z cyklicznie przelatującą, rozżarzoną na czarno gwiazdą. To ciało kosmiczne ma szczególne znaczenie dla Poltreczan, którzy oddają mu cześć i wierzą, że jest ono bogiem, który patrzy i surowo ocenia każdego z nich. Prawda jest inna, ale o tym później. Teraz należy wspomnieć o strukturze samej planety. Powierzchnia Poltreku nie jest niebezpieczna jako taka. Sama w sobie jest raczej neutralnym zgliszczem ziemnym, które ma zerowe oddziaływanie na przybyszów, nie różniąc się specjalnie od innych planet układu nieziemskiego. To, co może stanowić zagrożenie podczas lądowania, to wszechobecne, potłuczone szkło. Na Poltreku znajduje się ono niemal wszędzie. W miejscu wydającym się nie tyle odludnym, co nigdy nie eksplorowanym ani przez przybysza, ani przez mieszkańca, i tak znajdzie się potłuczone szkło lub zgięty kapsel. Nikt nie wie, skąd i dlaczego. Tak jest i należy z tym żyć.
Poltreczanie mieszkają w barwnych, kontrastujących kolorystycznie pudełkach. W każdym z nich mieści się od kilku do kilkudziesięciu rodzin, które tworzą mikrospołeczności. Pozornie mieszkańcy planety nie są groźni dla przybyszów. Kontakt, nawet bezpośredni, nie zawsze kończy się źle dla przybyłych. Trzeba jednak zachowywać dystans i ważyć słowa, bowiem nietrudno jest sprowokować wrażliwych autochtonów. Sprawę komplikuje fakt, że osobnicy z Poltreka nie należą do kosmicznych podróżników. Udają się raczej w stałe, określone miejsca, nie nazbyt odległe; wojaże zaś mają charakter (najczęściej) ludyczny, rzadko poznawczy. W większości wypadków ich ekskursje muszą być możliwe do odbycia starymi rakietami tdi Combi lub modelami z LPG. Poltreczanie jako ogół rzadko zapuszczają się w odległe tereny galaktyki, by badać i definiować różnorodność Wszechświata. Tym samym trudniej znoszą inne, od ich schematycznych wyobrażeń, formy zachowań. Zalecana jest zatem ostrożność w sferze obyczajowości!
Dopiero w momencie, kiedy rodzą się podejrzenia, że świat w którym żyjemy może być czymś złudnym, czy też wynikiem, skutkiem oddziaływania jakiejś innej rzeczywistości, która jest niedostępna naszym bezpośrednim spostrzeżeniom, zaczyna się wytwarzać rozróżnienie innego rodzaju — dotyczy ono przeciwstawienia świata dostępnego naszym percepcjom, świata danego nam, przedstawionego światu istniejącemu „rzeczywiście”, światu „autentycznemu”. Tego typu przeciwstawienie świata takiego, jakim on jest „w rzeczywistości”, „naprawdę”, temu, jakim zdaje się nam być, rozpoczyna się już u zarania namysłu człowieka nad światem, występuje w starożytnych wschodnich systemach religijnych i filozoficznych, które podważają realność dostępnej nam w codziennym doświadczeniu rzeczywistości[1].
— Bóg, honor i ojczyzna! Bóg, honor i ojczyzna! — Dziarscy Chłopcy krzyczeli zachrypniętymi gardłami co sił w skrzelach podczas Najważniejszego Święta Państwowego Poltreka. Widać było gołym okiem, że metafizyczny dualizm nigdy nie istniał w ich głowach. Strzępy intelektualnej, humanistycznej prawdy i wartości zostały wszyte w brunatne mundurki Dziarskich Chłopców tak, by właściwie opinały penisa i kroczee — ich najważniejszy ośrodek wyobrażeniowo-decyzyjny. Ambiwalencja świata zmieniona została na jedną słuszną, urojoną ideę, której fałszem nikt się nie przejmował. Kolejne race i petardy zagłuszały wątpliwości, czy to, co jest głoszone na manifestacji, ma jakiekolwiek zakorzenienie w obiektywnej rzeczywistości. Czarne słońce krążyło nad głowami, a pierścienie były zgaszone i wyłączone — jak przy każdym święcie państwowym — i nie miał ich kto załączyć. Nie przeszkadzało to jednak, bowiem mało kto kiedykolwiek patrzył w górę. Nikt zatem nie dostrzegł, że słońce — bóstwo podwieszone jest na sznurku. Zarówno całą konstrukcję, zaczep, jak i mechanizm działania wykonał genialny inżynier-kosmogonik[2]. Ten sam, o którym pisał Lem w Bajkach Robotów — Uranowych uszach. Słońce nie było zatem bytem absolutnym i wybranym, tak jak wybrana nie była społeczność Poltreka. Gdyby jednak ktoś śmiał kwestionować wyjątkowość planety, czekała go śmierć przez rozszarpanie. Czuwał nad tym specjalny szwadron Dziarskich Chłopców — jednostki, której członkowie nie chodzą do szkoły ani do pracy. Ich powinność wobec narodu to całoroczne ostrzenie zębów po to, by podczas Najważniejszego Święta Państwowego Poltreka móc rozszarpać innowierców, heretyków, gnostyków i reformatorów. Czarnych, czerwonych, żółtych, zielonych. Wszystkich, którzy zagrażają homogenicznym wymogom opiętego w strzępy intelektualnej humanistycznej prawdy penisa i jego praworządności. Niekiedy dla żartu, jak i na wszelki wypadek, rozrywa się intelektualistę, artystę, filozofa czy humanistę. Tak dla przykładu.
[1] A. Pastuszek, Metafizyczne grymasy. Czysta forma Witkacego jako kategoria metafizyki, Toruń 2009, s. 142.
[2] Z: S. Lem, Uranowe uszy [w:] Bajki Robotów.