Teraz, gdy w końcu snem było życie, można idealnie pożegnać się z niegdysiejszymi marzeniami, planami (chociaż nie wypowiedzianymi) i czekaniem na ostatni dzień tygodnia.
Zaczęło się od tego, że nie było kieliszka. Napój płynny, wino zakupione w ostatnim momencie dnia, winno się uczcić kieliszkiem, chwyceniem za zgrabną nóżkę, potrząśnięciem i chluśnięciem. Dzikim próbowaniem (koniuszek języka) napoju, leciutką goryczką i niekoniecznie niskoprocentową treścią.
— No kocham Cię! — krzyczało calutkie (ciało).
Wybawieniem okazały się filiżanki, piękna i bestia oraz tańcząca lampa. Filiżanki znoszą to godnie — krok pierwszy, czyli nalanie. Czy aby do pełna, czy nalać do połowy, jak to zwykło się robić? A jak trzymać? Czy jak lampkę oliwną z płomyczkiem w środku, czy też za uszko, dystyngowanie z palcem odchylonym?
Wino się kręciło, kręciło się nam w głowach, a ludzie za oknem pewnie też kręcili się wokół własnej osi. Kręciło się wszystko, jak zwykle winni ludzie kręcą winem w kieliszku, aby wydobyć jego aromat.
Pachniało nam wtedy muzyką o barwach zorzy polarnej. Różowego zachodu słońca, laguny niebieskiej i kolorem czerwonym, gdy czarno-biali chłopcy śpiewali o debiutach.
Piliśmy wino koloru białego w filiżankach koloru białego. Z zielonymi listkami.
Jak można wybierać napoje po kolorze szklanej szyjki butelki?
A można.
Dlatego teraz, zupełnie już na jawie, porzuciwszy wszelkie marzenia (gdzieś na granicy temperatur 15°C i 25°C), żegnamy się z radością. Całkiem dziecięco machamy rączkami na do widzenia, a potem te same rączki łapią inne rączki.
Jest lepiej. Najlepiej.