Kiedy budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom, naszym przyszłym, lepszym dniom, to się cieszę. Zawsze się wzruszam. Każdy Muranów, Mirów, Mokotów, Żerań to osobna łza, chociaż osobiście nigdy tam nie byłam. Zawsze, gdy zachęcam do wzięcia się do pracy, to mówię: „do roboty” do rytmu, którego oczywiście nikt poza mną nie jest w stanie usłyszeć, gdyż fraza ma tylko trzy sylaby.
Kiedy w słoneczny ranek idę i rośnie nam dziś Polska jak wiosenny łan, to naprawdę się z tego cieszę i chce mi się, i szanuję, i mam tyle współczucia i empatii aż do złamania serca. Jestem tam i tu. Mam zrozumienie w takim stopniu, w jakim możliwe jest przeżycie w duchu dawnej sytuacji z własnego życia, ale z doświadczeniem i dojrzałością, której wówczas brakowało. W myśli ta sytuacja może być re-przeżyta idealnie. Zamiast upokorzenia — moralne i werbalne zwycięstwo. Zamiast pchania się i trwania w pożałowania godnych sytuacjach — prowadzenie siebie z najwyższym poszanowaniem własnej osoby i ze świadomością własnego zdania. Sytuacje, które swego czasu trzeba było odchorować, mogę przejść jeszcze raz kadr po kadrze, w każdym wreszcie rozumiejąc kompletnie, co się wydarzyło. Z czułością ratuję dawną siebie.
Szkoda, że to taka retroaktywna wiedza. Przez teraźniejsze nędzne sytuacje pewnie też będę w stanie tak przeprowadzić się za rękę dopiero później. Chociaż czas przepracowania jest szybszy — nawet do kilku godzin (a nie kilku lat) — to i tak doraźna użyteczność niewielka.
Toteż ostatnio na codzienne święto pracy tak bardzo chciałabym być Richardem Corym. Chociaż ja pracuję w jego fabryce.
Ale przedwczoraj, kiedy zasypiałam, to przypomniałam sobie scenę z Titanica, choć samo to hasło wywoławcze odbiera wszelką powagę. Jestem pewna, że nie ma jej w ogóle w twojej świadomości, bo trwała jedno ujęcie i nawet jeśli teraz sobie ją przypomnisz, to nie wywrze na tobie specjalnego wrażenia. Ale kilka sekund przed zaśnięciem jest ona w stanie przejąć całe trzewia grozą, przedśmiertnym przerażeniem. Scena, gdzie dwoje staruszków leży na łóżku w kajucie, a po podłodze już rozlewa się wdzierająca woda. Nie słychać fonii, bo w tle jęczą rozdzierająco skrzypki. Ale twarze staruszków wyrażają jedno: fonia była i brzmiała jak woda — cicho, ale gwałtownie i niepowstrzymanie szumiąca/sunąca pod łóżkiem. Położyli się razem. Jeszcze było im dobrze przytulonym w łóżku. Ale usłyszeli początek swojej śmierci; chwilę później materac zaczął nasiąkać, pościel zrobiła się zimna, moment i to już nie była tylko wilgoć, ale podnoszący się poziom wody. Ściskali się na leżąco, jedno trzymało łokcie drugiego, zaciskali oczy. Woda zaczęła ich przykrywać, a oni się dusić.
Na kilka sekund przed snem to naprawdę nie do zniesienia.
Na kilka sekund przed snem myślę przerażona: czemu tak wybrali?! Czemu chociaż nie próbowali przedrzeć się na górę, do łodzi?! Oni nie wiedzieli jeszcze, że szalup jest za mało, że nie przebiją się przez tłum na pokładzie i że nie mają szans. Nie lepiej było zginąć, uciekając, przewracając się pod naporem wybuchającej zza drzwi fali? Prawie jak od strzału, taka śmierć od razu. Ale wybrali to przerażające słuchanie wlewającej się wody, wybrali stopniowe odczuwanie wzmagającej się, lodowatej wilgoci.
To mnie otrzeźwia, wspomnienie tej sceny. Znowu mogę patrzeć normalniej, od piwnicy aż po dach. A nie tylko w zapleśniałą, pełną pająków komórkę, z której droga prowadzi jedynie w jeszcze gorsze warunki.
Tego wszystkiego żal. Dobrych rzeczy, które nie mają materialnego zabezpieczenia, ani nie widać ich w żadnym przedmiocie, ani nie da się ich ucieleśnić. Bardzo łatwo je zdmuchnąć. Błahe grubiaństwo wydaje się silniejsze niż najlepsza nadzieja, najlepsze pragnienie wolnych dzieci, dzielnych dzieci, serca w górę, myślą świecić.
Ale ta z mozołem, cegła za cegłą, budowana dojrzałość, która pozwala przeprowadzać bardziej zamgloną mnie po pewnych ścieżkach i skraca czas oczekiwania na bezpieczną drogę przez sytuację, jest chyba jednak trwalsza. Tak myślę, sądząc po zasobnikach z poszczególnymi komponentami.