Na etapie produkcji chciała być baletnicą. Wyobrażała sobie, że rózga, świder i łopata to będą kolejne kreacje, w których będzie wirować na różnych obrotach po gładkiej i śliskiej powierzchni dzieży.
Dobór końcówek-sukienek uzależniała od swoich zmiennych nastrojów: rózga — romantyczka do ubijania lekkiej piany z białek, świder — siłaczka do wyrabiania grząskiego ciasta chlebowego, i łopata — robociarka do skrupulatnego przerzucania w tę i we w tę zawiesistych mas serowych. Cieszyła się na możliwość regulacji zakresu obrotów, wyobrażając sobie płynne zmiany rytmiczne w zależności od konsystencji miesianej substancji i intencji bądź nastroju operatora. Wiedziała, że ludzie czasem śpiewają w kuchni, ale to jej zupełnie nie przekonywało, bo gubiło rytm płynnych obrotów. Liczyła na wiele dni wolnych od pracy, kiedy będzie się oddawać studiowaniu wymyślnych póz i nauce dygania z gracją, którym będzie kończyć każdy taniec mieszadła.
Z taśmy produkcyjnej najpierw trafiła na półkę sklepową, potem do koszyka, by finalnie wylądować w podejrzanie wyglądającym miejscu, o którym mówili „stacja polarna”. Drogi nie pamięta, podobno trwała ponad miesiąc i w większości odbywała się statkiem.
Zakwaterowano ją pomiędzy przemysłową maszyną do mielenia mięsa a wypiekaczem do chleba. Oba wyglądały na dość znużone życiem i każdą wolną chwilę poświęcały na nerwową drzemkę, niewiele uwagi poświęcając nieznajomej sąsiadce. Zanim znalazła odpowiedni moment, aby dowiedzieć się o warunkach funkcjonowania w nowy miejscu, już w dzieży pojawiła się pierwsza masa, założono końcówkę, i to wcale nie taką, jaką by chciała, a nieznana dłoń wcisnęła „start”, źle przy tym dobierając prędkość obrotów.
Przez kolejne miesiące przez kuchnię przetoczyły się masy ludzi, podobnie jak masy przeróżnych substancji przez jej kolejne końcówki. Pracowała od świtu do nocy, myląc ciasta ucierane z drożdżowymi.
Aż nastał czas spokoju, ludzi jakby ubyło, a za oknem zrobiło się bardziej biało. Dopiero później dowiedziała się, że to śnieg, bo przyszła zima, a ludzki nadmiar odpłynął w siną dal. Podobną tę samą, z której ona przywędrowała.
Miała teraz swoje chwile na rozmyślania, sąsiedzi też stali się bardziej rozmowni. Ale już nie chciała być baletnicą. Dumnie prężyła swoje muskuły, wykute ciężką pracą i na poważnie zaczęła zastanawiać się nad sportem wysiłkowym. Marzyły jej się gęste, zawiesiste masy. Z lekkim drżeniem czekała na kolejny okres letni i nowe wyzwania.