Dostaję temat jak powyżej i zaczynam myśleć o drzwiach jakby więcej. Wcześniej dużo bardziej trapiły mnie okna, raczej one. „Raczej, nie inaczej” się mówiło kiedyś.
Okna wydawały mi się ciekawsze ze względu na widok z nich. Ładny bądź brzydki, uroczy bądź nie, ale zawsze widok jakiś, na coś, na jakieś zewnątrz widziane z wewnątrz. Stare praktyki magiczne mówią, by nie patrzeć w okno zaraz po przebudzeniu się, aby zapobiec zapomnieniu snu, więc może okna już lepiej zostawić w (s)pokoju… Po prostu naciskam klamkę, wchodzę lub wychodzę bądź, jeśli to konieczne, przekręcam klucz, pukam, dzwonię dzwonkiem. Teraz już trochę inaczej, każde przejście przez drzwi traktuję z lekkim, można rzec, sekundowym pietyzmem.
Jakiś czas temu na jednym z wrocławskich osiedli napotkałam zestaw wypoczynkowy — osiedlowy komplet podniszczonych kanap i foteli ułożony pod drzewkami, między blokami. Widać, że przychodzą i dbają, że się tam spotykają jacyś ludzie od czasu do czasu, na tych kanapach siedzą sobie, pewnie coś piją, jakieś piwko, winko może. Były tam dwie kanapy, każda inna, i fotel jakiś skórzany, ale stół był najlepszy, bo zrobiony z drzwi właśnie! Drzwi, które zostały stołem, centrum osiedlowego klubiku, jakoś mnie niezwykle rozczuliły. Zaczynam rozumieć, że chyba mam słabość do rzeczy, które przybierają inne właściwości, niż im są z góry przypisane. Mają one wpisany w siebie naturalny bunt, dzięki czemu delikatnie zaburzają czasoprzestrzeń.
I z tego miejsca mogłaby zacząć się historia o kimś, kto by się bał przechodzić przez drzwi, kto by bardzo tego nie lubił i tego powodu zawsze wchodziłby oknem bądź, jeśli istniałaby inna możliwość, korzystałby właśnie z tej możliwości. Nie mam jednak dziś pomysłu, co mogłoby go spotkać, nie chciałabym wikłać tego bohatera w żadne dramatyczne historie, typu spadanie z parapetów lub wyśmiewanie przez innych, którzy tylko drzwi uznają za jedyną formę przekraczania progów. Zostawię więc jego obraz jako człowieka szczęśliwego, lubiącego okna i nie znoszącego drzwi, a nawet jeśli będzie mu z tego powodu smutno, nie będzie o nim opowiadania. Przynajmniej nie dziś.
Dostaję temat: „Popisowy numer drzwi wejściowych” i jakoś w jego ramach mam takie reminiscencje, jak po drzwiach u mojej cioci psikamy dezodorantem, rysujemy, sprejujemy kształt serca, a potem podpalamy zapalniczką. I jest płonące serce na tych drzwiach właśnie, sobie chwilę płonie, potem po prostu znika, pozostawiając na zawsze serduszkowy ślad. Takie wspomnienie, nic więcej. Jakie jeszcze inne wspominki mam z drzwiami? Przecież musi być ich mnóstwo, rzadko zdarza się dzień bez drzwi. Drzwi, drzwi, drzwi… otwierają się, skrzypią, są związane z jakimś oczekiwaniem przed otwarciem, niepewnością przed tym, co się ujrzy, z pomyłką, stresem, domofonem, zgubionymi kluczami, gośćmi, byciem gościem, klamką, nieobecnościami, spotkaniem, wyjściem, wejściem, sąsiadem. Trzeba je zamknąć, by nie wiało. Otworzyć, żeby zrobić przeciąg. W Budapeszcie jest klub Keret, do którego przed drzwiami trzeba podać hasło, jakiś ciąg cyferek, żeby wejść. Koleżanka je znała, to weszliśmy. Dziś mam sen o tajnej knajpie, śni mi się Klub Jazzowy Krokodyl, który mieści się w moim domu. W klubie z mojego snu hasło, które trzeba podać przed drzwiami, jest wierszem, który losuję na każdy tydzień. Dziś we śnie wybrałam coś z poezji Jaska, które dostałam od Sz.
Zamykasz powieki jak drzwi
Myślałem, że zamknąłem drzwi
A zamknąłem oczy
Myślałem że nas nikt nie widział
A to my nikogo nie widzieliśmy