Była wielka i wcale niepiękna. Włosy skłębione w jeden pukiel koloru nieokreślonego, oddech świszczący, oko złowieszcze.
Na plecach wór pokaźny (nie woreczek; wbrew wyobrażeniom żywcem wyjętym z dzieciństwa zamierzchłego) obficie wypełniony w każdym centymetrze sześciennym kłami, siekaczami, zębami przedtrzonowymi i trzonowymi. Oprószone próchnicą, z gdzieniegdzie przebijającą niewinną bielą mleczaków, ale głównie żółte. Cała gama żółtości, którą w życiu doczesnym starano się maskować wybielaniem, pastylkami i pozytywnym nastawieniem. Smutna pozostałość egzystencji, że po nas tylko zęby.
Olbrzymka wzrok miała dziki, a niezgrabny i rozkołysany trucht rekompensowała długimi rękami, którymi próbowała zagarnąć powietrze przed sobą razem ze mną. Chyba krzyczałam, w panice potykając się o wystające korzenie i krecie kopce. Były dziwnie miękkie, jakby z pluszu, a bieg nieefektywny, spowolniony, przerażająco nienaturalny. Jak to w snach.
Tymczasem zęby moje, chluba moja regularnie pielęgnowana u stomatologów maści wszelakiej, w zagrożeniu wielkim były, celem ataku maszkary żądnej tkanki kostnej do żucia i gryzienia przysposobionej. To nieprawda, że zabiera tylko zęby wypadłe, przysięgam! Moja historia tego aż nadto wyraźnym dowodem!
***
Jeden, dwa, trzy… I tak aż do dwudziestu ośmiu. Bez czterech, bo nie mam zębów mądrości. Uleciała na fotelu dentystycznym. Minuta zawieszenia, bo językiem w rozespaniu trudno dokładnie wycelować, licząc. Ufff, są wszystkie. Po raz kolejny się udało.
Znów ośliniłam poduszkę.