Wszystkim dobrym ludziom napotkanym w (nie)odbytych podróżach — tych ponad- i poddźwiękowych.
A więc zamknąłem oczy, by zaraz je potem otworzyć. Tak, z całą pewnością znajdowałem się w Mariupolu, było lato 2013 roku, a upał był łaskawszy dzięki łagodnym powiewom znad Morza Czarnego. A jednak nie chciałem tu być, przejadły mi się małże czarnomorskie i zapragnąłem bałtyckiego śledzia! Tak, śledzia, na którego smak i zapach wy się krzywicie; zresztą, całe życie i mnie był nie w smak, ale przecież tylko krowa nie zmienia poglądów.
Wprawdzie nie dałbym królestwa ani republiki ludowej za śledzia, bo jednego i drugiego nie miałem na podorędziu, ale dwie doby podróży w płackartnym wagonie to coś, na co byłem w zupełności gotów. Ruszyłem więc w potencjalnym kierunku żeleznodorożnego wakzala, próbując pytać o drogę przechodniów. Niestety, zapomniałem języka w gębie, pomimo licznych lekcji, które byłem pobierałem przed wyruszeniem w podróż. Zaczepiałem zatem przypadkowych mużyków i babuszki, rozpaczliwie wymawiając: „Wakzal, wakzal”, a oni mi tylko kiwali głowami: „Wpieriod”, bo faktycznie droga była nietrudna.
Ale gdyby jakaś czytelniczka czy czytelnik sobie pomyśleli, że na tym koniec moich kłopotów, to należy ją czy jego koniecznie wyprowadzić z tego błędu. W okazałym gmachu dworca odnalazłem bez trudu kasy biletowe i cierpliwie odczekałem swoje w ogonku. „Tickets to Rigue, tickets to Rigue” – próbowałem się porozumieć, starając artykułować wszystkie głoski możliwie starannie. A jednak mój lingwistyczny imperializm, moje milczące założenie (którego się obecnie wstydzę), że obowiązkiem każdego obywatela świata jest posługiwać się językiem angielskim, spotkało się z milczącym oporem kasjerki.
– Riga, Riga! – zawołałem więc równie rozpaczliwie jak przedtem „wakzal, wakzal”. Oblicze pani w okienku się rozpogodziło. Na moment tylko.
– Wiza jest? – zapytała podejrzliwie.
– Jaka wiza? – mądrze odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
– Bez wizy przez kordon nie przejdziecie.
W tym momencie musiałem wyglądać jak najsmutniejszy człowiek świata, bo po drugiej stronie szyby z miny srogiej urzędniczki nie zostało nic, sama szyba zaś jakby rozprysła się w drobny mak, a w oczach kobiety wyczytałem wyraz szczerej, matczynej troski.
Pogrzebała coś w pakietach skrytych przed wzrokiem podróżnych poniżej kasowego kontuaru. Trwało to czasu mało-wiele, po czym jak gdyby nigdy nic wyciągnęła z nich głowę turonia i skinieniem ręki kazała mi się nachylić. Nie mogłem zaprotestować, najzwyczajniej w świecie schyliłem się, a ona nałożyła mi maskę na głowę.
– No, teraz można putieszestwować! — zawołała z zadowoleniem i strzepnęła z rąk niewidzialny kurz.
– A bilety?
– Ach, bilety! Mariupol, Gorłowka, Woronież, Moskwa, Ryga — będzie razem 2345 hrywien.
Zapłaciłem, kiwając swoją wołową głową. Bardzo mnie zdziwiło, że przez parę godzin spędzonych w poczekalni nikt mnie nie niepokoił z powodu mojej aparycji. Zacząłem się zastanawiać, czy i innym kasjerzy nie nałożyli świątecznych masek z okazji przekraczania granicy, których – podobnie jak ja swojej – nie mogli nie zauważyć.
Zapakowałem się do pojazdu elegancko. Wszystkie prycze w wagonie były zajęte, ale nie przeszkadzało mi to. Podróżni mnie zagadywali, a ja nie rozumiałem niczego. Odpowiadałem tylko z szerokim uśmiechem: „Śledź, śledź”. Oni na to zazwyczaj: „Riga”, „Pribałtika”. Ja kiwałem głową, mówiąc: „Riga, Riga”.
Niestety, kiedy minęliśmy stację Gorłowka, pociągiem zaczęło niesamowicie trząść. Łup, łup, łup! Tyrk, dżpy, tyrk, dżpy! Gdyby nie fakt, że pewien byłem tego, żeśmy się znajdowali daleko poza strefą aktywności sejsmicznej, zacząłbym ostrzegać współpasażerów przed trzęsieniem ziemi, jeślibym umiał. Innych przyczyn huków trudno mi było bowiem się dopatrzeć. Tymczasem przed wstrząsami jął mnie ostrzegać mój żołądek, czego niezawodnym znakiem była zieloność pokrywająca moją twarz, coraz bardziej przypominająca nigdy nieżółknące syberyjskie lasy. Na śniadanie zjadłem: kanapki z twarogiem, cztery ziemniaki w mundurkach, trzy parówki z chrzanem i musztardą, jajecznicę z boczkiem, herbatę z marmoladą, czarną kawę i pokaźną porcję torciku kijowskiego. Wszystko to wyszłoby na jaw, gdyby nie jeden dobry człowiek, na którego pamiątkę piszę zresztą wszystkie te słowa.
Otóż w krytycznym momencie mojej podróży wyciągnął zza pazuchy parę stoperów i włożył mi je w uszy. Natychmiast poziom błędnika w moim organizmie osiągnął swoje optimum, a wszystkie niepokojące symptomy ustały. Współpasażer zaś śmiał się do rozpuku, wołając:
– Поехал бы в Ригу через Горловку!
Jeżeli jakiś uprzejmy czytelnik czy też czytelniczka byliby w stanie mi przełożyć jego słowa, będę wobec nich bardzo zobowiązany.