Zahaczenia o fotel. Przejechania pazurem o pufę w przedpokoju, zabłocenia łazienki i posiłków na blacie kuchennym.
Spania na łóżku prawem a nie towarem, nieużywanej kuwety w kącie pokoju, odbitych nosków na szybie. Kwiku na widok niebieskiej saszetki “Biała ryba” i częstowania się wyschniętym ciastem.
Rutynowego przekręcania się z prawa na lewo razy piętnaście w pełnym słońcu na tarasie, potem przeostrzenia pazurów na drewnianej belce. Dzień jak co dzień.
Mam prawo przyjść do domu uciaprany wszystkim, o czym tylko sobie pomyślisz. Mam prawo zeżreć całą rzeżuchę, a potem z tego tytułu cierpieć. A ty razem ze mną.
Lubię dociekać, co stało się z moją suchą karmą (pies), kto wyżarł kocimiętkę z zabawki (pies) i czemu właściwie rzeczona zabawka jest zniszczona (nieomylnie pies).
Z rzeczy nielubianych bardzo nie lubię, iście nie toleruję tego, gdy Piorun biega po moim podwórku. Rudy, fałszywy, o równie fałszywym imieniu, wlecze swoje wielkie cielsko na moją kostkę, podjazd i schody, kopie w moich (!) trawkach.
Karygodne, doprawdy.
A gdyby tak spróbować zrozumieć jego motywację? Dziesiątki godzin spędzonych na czujnym śledzeniu jego ruchów zamienić w czyn? Spróbować wejść na jego podwórko?
Mimo wszystko może jutro. Jestem kotem.
Przecież. A tak poza tym, to śpię.
Pamiętam ostatnią sobotę i jak było fajnie. Zaczęło się od krótkiej drzemki na dywaniku łazienkowym, szybki posiłek i chęć zobaczenia czegoś nowego. Widziałem w życiu wiele, zdecydowanie wiele terenów podwaniennych (całe trzy), ale obecnej pod-wanny nigdy. Zdecydowanym ruchem łapki (łapką go!!!) otworzyłem drzwiczki i jak tu nie wrzaśnie jeden z drugim! Larmo niesamowite, biegają, krzyczą, że cieknie niby, że uszczelka. Że co.
(Finalnie okazało się, że uszczelka była pęknięta i to moja zasługa, że odkryli odpowiednio wcześnie. Takie jaja, rzekłbyś.)
Ale to jutro.