Nad Wókark mgła albo smog, albo jedno i drugie, albo całkiem nic z tego, nic z tego nie będzie. Jest chyba szósta rano, ale pewności nikt mieć nie może, czy zegarek stoi prawidłowo.
Nawet jego właściciel – Akinimod – bo też do końca jego właścicielem nie jest. Zegarek po prostu już tu był, zarówno jak i pralka, różowa kanapa w kuchni, patelnia i drabina, na której Akinimod wiesza rzeczy, bo nie stać go na suszarkę do ubrań. Na tytoń go stać, ale tylko co dwa tygodnie. Na tyle mu starcza, a jeśli akurat nie, to zawsze są przechodnie, turystów dużo też, jakby ze słońcem więcej ich w Wókark. I znajomi są zaznajomieni z jego sytuacją, więc czasem i obiad dadzą w darze. Za darmo coś jest czasem.
Więc jest to rano, nie jakieś inne. To rano pełne głodu, zranione rano. Powitane Lotem Trzmiela, prywatnym występem odgrywanym przez jego głodne ciało, jakby sam Rimski-Korsakow dyrygował jego jelitami. Nie da się wyłączyć odbiornika, wyjść z koncertu. On już wie, że dziś nikt mu nie pomoże, że współlokatorzy wyjechali razem z resztkami z lodówki i że wczoraj już zjadł ostatni woreczek ryżu i to całkiem soute, jeśli nie liczyć pieprzu cayenne, ostatniej zdobyczy z półki pół-współlokatora. Współdawcy, współżywiciela, przypadkowej ofiary…
Z listy nikt nie odbiera, nikt nie reaguje na jego sygnały. Pan ze słuchawki od trzech tygodni powtarza niczym mantrę, że na koncie tylko trzynaście groszy, że tylko trzynaście groszy, że tylko. Słoiki od mamy błyszczą pustką. On wie, że nie ma po co zaglądać do lodówki, w półśnie odwiedzał ją przecież wielokrotnie. A jednak zmierza w jej kierunku z jakąś dziwną nadzieją, tęsknotą. Trudno tu o racjonalizm, raczej jawny ir. Z pokoju do kuchni osiem kroków, popchnięte przypomina nieskończoność, przedłuża je, jakby to miało coś zmienić, jakby z każdym krokiem w lodówce pojawiał się kolejny łyk smaku. Oczami wyobraźni zjada lasagne ze szpinakiem, potem wielki jabłecznik na ciepło z bitą śmietaną, popija zimną colą, dziękuje kelnerowi, zostawia napiwek. O dziwo, nie najada się, a całe życie tak o nią dbał, tak w nią wierzył, tak kochał tę cudowną Panią Wyobraźnię. Otwiera lodówkę – pustopustopusto. Wieje szklanymi klifami, krainą śniegu, wszystkimi mroźnymi biegunami światów. Wieje pustką, na pewno nie buddyjską, ta byłaby bardziej łaskawa. Wieje brakiem, smutkiem, głodem.
Jedynym mieszkańcem tego zimnego, prostokątnego pudełka na jedzenie jest czerwony lakier do paznokci, prawdopodobnie pozostawiony przez wcześniejszą lokatorkę. Nigdy nie rozumiał dlaczego one je tam wkładają. Nie próbuje go, jest źle, ale nie próbuje, jest źle, ale jeszcze nie aż tak. Może jutro, może. Zostawia otwarte drzwiczki, wpatruje się we wnętrze, aż łzy w oczach, aż oczy we łzach. Muzyka jego żołądka zmienia playlistę. Teraz raczej Dortmund, nieokreślone bliżej elektro, aż grzmi, aż mdli.
Nagle w okolicach górnej, zamrażalnej półki coś się szamocze, coś kaszle, coś sprawia, że pusty karton po mleku bezgłośnie upada na podłogę. Z jego lodówki nie wychodzi pizza, nie z Rosji pierogi, nie ryba z Grecji, ale mężczyzna około sześćdziesiątki. Marynarka wygląda nie najgorzej, raczej najdrożej, spodnie na kant, buty błyszczą jak wcześniej wspomniane słoiki. Pod nosem lekki wąsik. Skądś jakby znajomy, gdzieś jakby poznany.
Z lodówki wychodzi nikt inny jak właśnie Walt Disney, wesoły, w formie, jakby ledwie co wymyślił Chipa i Dalea. Akinimod w lekkim pośpiechu, półśmiechu wyjmuje tytoń, filtr, liże bletkę, podaje mu papierosa, bo czymś takiego gościa trzeba przecież poczęstować. Do picia do wyboru do koloru – woda z cukrem, woda z solą, woda z pieprzem cayenne. Walt ma jednak Brandy, rocznik ‘66, nieco bardzo schłodzona, na pusty żołądek wchodzi jak nigdy. Palą więc, piją, śmieją się. Rozmawiają o kobietach, astronomii i globalnym ociepleniu. Następnie Walt uczy Akinimoda stepować. Walt w błyszczących pikolakach, Akinimod w szarych skarpetach, ale z każdym kolejnym łykiem nowo zapoznanej przemiłej panny Brandy idzie mu coraz lepiej. Nie mógł przecież poznać lepszego nauczyciela. Każdy krok wyliczony bez liczenia, płynący, perfekcyjny jak błyszczące buty samego mistrza. Stepują całą noc, chęć zaspokojenia głodu odeszła, jakby poprzez ten rytmiczny step odprawili szamański taniec odpędzający muzykę żołądka.
I znów jest rano, następne rano. To rano nie rani. Tego ranka Akinimod już wie. Problemy zniknęły wraz z mgłą znad Wókark. Burczenie jest raczej przyjemnym gilgotaniem, a chłód lodówki miłym orzeźwieniem. Po całonocnym stepowaniu czuje mięśnie, których wcześniej nie znał, w ogóle czuje więcej, rzeczywistość wydaje się wyraźniejsza i ciekawsza. Wie, dokąd iść, wie, dokąd jechać, wie, czego szukać, wie, czego chce. Siada najwygodniej, jak tylko może na tramwajowym siedzeniu, nie zważając na starszą panią, stojącą przy drzwiach, której wylewa się nienawiść z oczu. Wylewa się niczym Tygrys i Eufrat razem wzięte, podtapiając niewinnych Mezopotańczyków.
Akinimod nie zważa na powódź nienawiści płynącą z jej oczu, bo wie, że to siedzenie mu się należy. Kobieta jednak nie ustępuje, nalega wczorajszym oddechem, nalega dzisiejszym gestem, nalega słowem, zdaniem, frazą. Jest jakby wielkim nieznośnym płynnym naleganiem, nie ma w niej nadziei na lepsze jutro. Nie ma w niej żadnej nadziei. On wie, że dziś nie należy do niej, on wie, że dziś należy do niego. Po kolejnym tsunami oddechu zmieszanego z zapachem paczuli rzuca w końcu lekko, acz siarczyście, żeby spierdalała.
– Spierdalaj, pani – rzuca tak lekko i silnie zarazem, tak z wyczuciem, tak poetycko, że od tego „spierdalaj” jakby milej na duszy.
Kobieta-Kleszcz o dziwo odchodzi, nie kłóci się, jak to na kobiety-kleszcze przystało, jakby ukojona, jakby zaspokojona słowem młodego człowieka. Starsza Pani oddala się jakby szczęśliwsza w głąb tramwaju z miasta Wókark. On siedzi wyraźniejszy i dumny. Choć wypowiedział swoje pierwsze „spierdalaj” w miejscu publicznym, to wcale się nie wstydzi, a siedzi, bo mu się to należy. Należy się nie komu innemu, ale właśnie jemu po całonocnym stepowaniu z Waltem Disneyem, jego personalnym senseiem.