Klaustrofobia to nie jest dolegliwość, którą można wyleczyć w trzy weekendy i kwadrans
Szlachetny Mandżur
Tamten lipcowy dzień zapadł mi w pamięci. Albo raczej pamięć zapadła się w ten dzień i już w żaden sposób nie szło się z niego wydostać. Szedłem przez dzielnicę, wdychając zapach skoszonych trawników. Dziecięca igraszka – powiecie. Owszem, ale nie w takim sensie, jak się wam wydaje. No więc szedłem i idąc, natknąłem się na dziecko. Tak, tak – dobrze słyszycie. Było to dziecko we własnej osobie. Spojrzało się na mnie wyłupiastymi oczami, były one czarne jak dwie bardzo dojrzałe, lecz nie zgniłe, wiśnie.
– Gof, gof, gof – to dźwięki, jakie wyemitowało ze swoich ust.
Jezus Nazareński i jego Najświętsza Matka nie wyobrażali sobie takich odgłosów. Krzyknąłem z przerażenia i zacząłem biec w stronę odwrotną do mojej dotychczasowej trajektorii chodu. Dziecko – pomyślałem – dziecko, dziecko, dziecko. Biegłem tak szybko, że z lewej nogi spadł mi trampek. Chociaż we wszystkich filmach mówią, żeby nie patrzeć się za siebie – ja spojrzałem. Dziecko stało nieruchome. Jego lepkie, natrętne spojrzenie trzymało mnie za gardło. Czułem, jak gęsty syrop z wiśni zatyka mi krtań. Kiedy znajdowałem się już w bezpiecznej odległości od obiektu zagrożenia i skręciłem w bramę przy wejściu do mojego osiedla, przed moimi oczami wyrosło dziecko. Było to to samo dziecko. Ponowny wrzask – moje usta nie były wstrzemięźliwe w wydawaniu z siebie jęków wyrażających niepokój. Na domiar złego wywróciłem się – tak że leżałem na plecach, opierając się łokciami o chodnik.
– Gof – dziecko trzyma mojego trampka w rękach. Spogląda na mnie tymi wiśniami, co ma je w oczach. Teraz widzę, co tu jest grane. Wiśnie to nie metafora. Dziecko faktycznie ma wiśnie w oczodołach, tak że sterczą z nich te kikuty, co wyrastają z owocu.
Dziecko kładzie ostrożnie trampek pod moimi nogami. Jego twarz nie wyraża niczego szczególnego, żadnej ekspresji, żadnego gestu – mimika woskowej figury. Odwraca się i idzie bez słowa, znikając w odmętach blokowiska. Ja tak leżę, z walącym sercem i pulsującymi skroniami. Od gwałtownego wyrzutu kortyzolu i adrenaliny swędzi mnie skóra. To taki stan jak w podstawówce, kiedy nauczycielka z polaka każe ci wyrecytować na pamięć Pana Tadeusza, a ty zacinasz się, chociaż uczyłeś się tego na pamięć przez ostatnie dwa tygodnie. Zacinasz się ze stresu i za cholerę nie możesz sobie przypomnieć. Im bardziej przypominasz sobie, ile się uczyłeś, tym gorszej wewnętrznej reprymendy sobie udzielasz. Poczucie winy nakręca spiralę negatywnych emocji i nie jesteś w stanie wykrztusić ani słowa. Śmieje się z ciebie cała klasa i wiesz, że mama będzie krzyczała, gdy wrócisz do domu.
Niedługo potem byłem już bezpieczny w mieszkaniu. Wszedłem szybko do pokoju i zamknąłem dynamicznie drzwi. Chociaż nie chciałem zwracać na siebie uwagi, moja matka dzięki swojej opiekuńczej intuicji szybko zidentyfikowała mój stan. Spoglądała na mnie, stojąc w szlafroku, z zatroskaną buzią. Siedziałem na brzegu łóżka, trzymając się za głowę, i gapiłem się we wzory na dywanie. Poprosiłem ją o opuszczenie pokoju, miałem w końcu dwadzieścia sześć lat i powinienem sobie radzić sam. To był mój problem i to ja musiałem go rozwiązać.
Starałem się to wszystko zracjonalizować. Było to jednak tak realne, że ułożenie tego w logiczną całość przekraczało moje zdolności intelektualne. Moje oczy błądziły po pokoju. Spojrzałem na but, znaczy ten trampek, który wręczyła mi z powrotem tamta dwunożna istota. To nie mój trampek. Ten był na prawą nogę, mój był na lewą. To wznieciło mój lęk, który tlił się jeszcze jak dogasający kiep. Święci pańscy! Co to do cholery ma znaczyć? Zacząłem go obracać w dłoniach i przyglądać się badawczo. Zwykły czarny trampek, lekko zakurzony i starty. Porównałem go do tego pierwszego trampka, w którym byłem na dworze; były niemalże identyczne.
Kiedy włożyłem dłoń do środka buta, natrafiłem na jakiś miękki, gąbczasty przedmiot i natychmiast go stamtąd wyciągnąłem. Był to gofr (nie, nie „gofer” – sprawdziłem w słowniku); wiadomo, o co chodzi – taki wafel z miękkiego ciasta we wzór kratownicy. Zaznaczam, że rozmiar mojej stopy jest ponadprzeciętnie duży, zatem gofr mógł zmieścić się tam w całości. Nic z tego nie rozumiałem. Po co dzieciak miałby wsadzać gofra do buta? Mniejsza z tym – położyłem się i patrząc w sufit, leżałem tak aż do godziny dwudziestej. Wówczas poczułem ssącą pustkę w żołądku i głód zmusił mnie do podniesienia ociężałego ciała. Przed przygotowaniem posiłku warto było jednak umyć ręce, w związku z tym udałem się do łazienki. Kiedy zacząłem nakładać mydło na dłonie i przechyliłem głowę w stronę zlewu, ujrzałem na jego białej powierzchni krople ciemno-czerwonego płynu. Dotknąłem go opuszkami palców, w swojej konsystencji był gęsty i lepki. Wtedy poczułem, że coś wydostaje się z mojego przełyku i ust. Splunąłem i jeszcze większa ilość tajemniczej substancji obryzgała zlew. To był syrop wiśniowy, faktycznie, wtedy przypomniałem sobie ten smak. Matka usłyszała z łazienki dźwięki dławienia się i zaczęła dociekać zza drzwi, czy wszystko w porządku. Uspokajając ją, natychmiast zmyłem z biało-żółtej tafli resztki ciemnej mazi.
Wkrótce znajdowałem się w kuchni. Energicznym ruchem dłoni otworzyłem lodówkę. Oprócz brzęczącej, przygasającej lampki, pomarszczonych pomidorów i pustego słoika po musztardzie nic tam nie było. Lodówka świeciła pustkami. Już miałem pytać matki, dlaczego nie zrobiła zakupów, ale z tego roztargnienia zapomniałem, że jest na głodówce oczyszczającej. Było za późno, żeby iść do sklepu – wszystkie były już zamknięte. Nie miałem czasu na kombinowanie. Zważając na to, że byłem bardzo głodny, niewiele myśląc, wziąłem gofra, którego wcześniej wyciągnąłem z buta, i wsadziłem go do mikrofali. Po dwóch minutach był gotowy – ciepły i miękki. Brakowało mi jednak jakichś dodatków, wtedy przypomniałem sobie o zawartości mojego przełyku. Wyplułem na powierzchnię posiłku dosyć sporą ilość zalegającej w gardle cieczy o wiśniowym smaku. Nawet jeśli dziecko zapędziło mnie do granic przerażenia, to w głębi ciała czułem wobec niego wdzięczność za to, że tamtej nocy uratowało mnie od głodowania. Tym bardziej, że ostatnio rzadko jadam cukier i produkty mączne – moja rodzicielka od przeszło pół roku przechodzi fascynację zdrową żywnością i najczęściej moje kubki smakowe pieszczą jarmuż, soja oraz wyroby na bazie ciecierzycy.
Kiedy ukontentowany uczuciem sytości zmierzałem w kierunku łazienki w celu umycia zębów, zaczepiła mnie ponownie mama. Zanosiło się na dłuższą rozmowę, która wkrótce przeniosła się do dużego pokoju. Najwidoczniej mojego stanu nie dało się ukryć. W przypływie dociekliwości wydusiła ze mnie informacje i powiedziałem jej o wszystkim. Sam jednak również czułem potrzebę – jak to mówią – wygadania się.
– Ale wiesz, że ty również byłeś dzieckiem – kiedy to powiedziała, moje oczy zaszły łzami, a na twarzy pojawił się delikatny grymas.
– Nie. To niemożliwe. Ludzie nie są z Dzieci, ani Dzieci nie są z ludzi – odparłem stanowczo.
Oczywiście matka nie mogła przyjąć do wiadomości, że w wyniku długotrwałych dociekań badawczych udało mi się dotrzeć do rzetelnych informacji na ten temat. Dzieci były istotami pozaziemskimi, które dzięki zaawansowanej technologii operującej na specyficznej częstotliwości fal elektromagnetycznych, transmitowały swoje mikroskopijne jaja do brzuchów ludzkich kobiet. Po implantacji jajeczek ich brzuchy kobiet, wewnątrz wykształcał się niewielki pasożyt, który, wysysając całą energię i pokarm z żywicielki, po około dziewięciu miesiącach wydostawał się na zewnątrz. Taktyka, którą obrały Dzieci, polegała na dyskretnej, nieinwazyjnej emisji jajeczek w czasie zbieżnym ze stosunkami płciowymi homo sapiens. Dzięki temu ludzie myśleli, że Dzieci są bezpośrednim efektem aktu miłosnego, będąc w istocie jedynie jego niekoniecznym korelatem. W rzeczywistości jednak nie każdy stosunek kończył się „zapłodnieniem”. Ponadto do rozrostu istoty w brzuchu mogło również dochodzić bez kontaktu płciowego, co nazywano „niepokalanym poczęciem”.
– Spójrz, to ty, kiedy miałeś dwa latka – matka wręczyła mi zdjęcie niewielkiego Dziecka z ciemnymi włosami, które siedziało w pampersie na brzegu stołu i głaskało kota. Na powierzchni mojej twarzy skroplił się rzęsisty pot.
– Nie! To nie byłem i nie mogłem być ja! – wyszedłem zdenerwowany z pomieszczenia.
W wyniku nadmiaru emocji podarłem fotografię i rozrzuciłem strzępki po podłodze. Zamknąłem się w pokoju i włączyłem telewizor. Kiedy naciskałem bezrefleksyjnie przycisk od pilota, moją uwagę przyciągnął program popularnonaukowy na temat rozwoju ludzkich zarodków. Wszędzie ta sama propaganda – jakoby Dzieci miały być zwierzętami pochodnymi od homo sapiens, powstającymi w wyniku wytrysku nasienia do pochwy i złączenia żeńskiej gamety z gametą męską. Po pięciominutowym seansie miałem dość tego jawnego kłamstwa. Tamtej nocy ze zmęczenia, zmiksowanego z domieszką lęku i gniewu, bez umycia zębów, położyłem się spać w ubraniu. Przewracając się na materacu jak kiełbasa na kracie grilla, czułem się mięsną masą pokrytą sflaczałą skorupą ze skóry.
W nocy obudziło mnie szuranie przy drzwiach wejściowych. Spojrzałem na zegarek – była pierwsza trzydzieści cztery. Za moment usłyszałem, że ktoś puka do drzwi. Wstałem z łóżka i jakby całkowicie zahipnotyzowany, jakby w jakimś transie – otworzyłem je, nie sprawdzając nawet przez wizjer, kto stoi na zewnątrz.
Przede mną stało Dziecko. Kiedy mnie zobaczyło, natychmiast wysunęło w moją stronę dłonie, w których trzymało lewy trampek, mój trampek. Na jego twarz padało światło, które zapaliłem w przedpokoju. Przez cały czas miałem wrażenie, że jestem robotem. Nie czułem kontroli nad własnymi działaniami, byłem tylko biernym obserwatorem zamkniętym w cielesnym automacie. Mechanicznym ruchem chwyciłem but. Dziecko stało jak wryte, ja przed nim – i tak lustrowaliśmy siebie nawzajem. Chociaż w środku gotowałem się z przerażenia, nie mogłem uciekać. Dziecko patrzyło na mnie, jeśli mogę to tak nazwać, tymi swoimi wiśniami. Po kilku minutach moja ręka powędrowała w kierunku jego twarzy. Palce chwyciły delikatnie szypułkę (tak się nazywa ten kikut), wyciągnęły wiśnię z jego oczodołu i włożyły ją do moich ust.