Był nażarty nie na żarty, kręcił nożem rożen, a monetę jak kotletę podrzucałby prawą dłonią. „By”, bo monetę trzymał w ustach, więc i rytm sylab się rozszedł jak niewprawnie odgazowane ciasto drożdżowe. Albo jak nieistniejąca gramatycznie kotleta schabowa.
Mówiono, że miał za sobą mroczną historię, która czasem wypełzała z prawego ucha, prześwitywała przez źrenice, kładła się cieniem na siwych włosach, przez co wyglądały na szpakowate.
Mimo to starał się uśmiechać. Być miłym. Udawać, że tak ogólnie, to nawet lubi ludzi.
Dlatego opowiadał krotochwile. Że niby taki dowcipniś, kawalarz. Choć „starał się opowiadać” byłoby bardziej na miejscu, ponieważ:
- Śmiał się z własnych żartów. Zamykał przy tym oczy, dlatego nie widział dezorientacji i lekkiego popłochu wśród słuchaczy.
- Robił paskudne skróty myślowe, więc opowiadany przez niego dowcip cieszył głównie jego zwoje mózgowe z ośrodkiem odpowiedzialnym za wyobraźnię.
- Każdy żart kończył stwierdzeniem „twoja stara” bez względu na to, czy miał jakikolwiek związek z kontekstem czy nie.
W dodatku moneta, nie wiedzieć czemu kompulsywnie trzymana w ustach, mowę jego czyniła niewyraźną i bełkotliwą.
To wszystko powodowało, że ludzie się go bali. Intuicyjnie wyczuwali mroczność pod maseczką rubasznej ludyczności.
Któregoś dnia wypluł monetę i porzucił opowiadanie kawałów. Chodziły słuchy, że przestał wierzyć w życie pozagrobowe i usilnie być miłym dla ludzi. Widocznie uznał, że żaden pieniądz nie przewiezie go przez żaden Styks, a ludzkość już dawno straciła poczucie humoru.