Miałem sen. Całkiem duży, solidny Bąbel Nasenny zabrał mnie w nieznane. Wyobraziłem sobie teraz, że wlewam do głowy koktajl truskawkowy, a potem zasłaniam się bitą śmietaną, która nagle staje się bujnym, słodkim włosiem.
Ach, jakże pomocna byłaby ta czupryna, żeby nią się zakrywać. Bąblowi Nasennemu powiedzieć: „Patrz, jestem truskawką, a nie człowiekiem”. Mógłbym wtedy pozostać poza snem, poza Bąbelkiem Nasennym, całą historią, i wiłbym się jako narrator w innych czeluściach mówienia. Wolałbym ugniatać truskawki na swoim łepku, czerwienić się, niż opowiadać tę historię. Powiem więcej – chciałbym być taką rozgniecioną truskawką i zasilać słodkość koktajlu.
Zacznę jednak od wspomnianego tu Bąbelka Nasennego, do którego wszedłem, tak jak zawsze wchodzę do banku lub do sklepu spożywczego. Był to ów Bąbel, nacechowany i nazwany „latającym mineralnym”, uszyty przez Kodafego (tego okropnego Zwierzchnika Dróg Powietrznych) na wzór tych baniu-balców, które wypuszczają na lato dzieciaki. Gwoli przypomnienia, bo współcześni czytelnicy mogą nie rozumieć, Kodafy to jeden z tych wynalazców Snu, którzy myślą, że współczesność da się zamknąć w małej przestrzeni, np. w takim Bąbelku Nasennym i przyglądać się jej w częściach. Chodzi więc o to, żeby różnych ludzi powpuszczać do takich indywidualnych Bąbelków Nasennych, które unoszą się nad łąkami i dają im możliwość pooglądania się.
Pomieszczenie, którym jest Bąbel – całkiem spory, solidny – przemieściło mnie na wysokość Laso-potamii. Najpierw przyleciał do mnie i zapukał w szybę. Był to wieczór, właśnie kładłem się spać – zdyszany i fioletowy na twarzy. Wiem, za dużo pracuję. Przypomniałem sobie wtedy, skąd u mnie chętka na ten koktajl truskawkowy. Napój ten zawsze równoważył moje chorobliwe odcienie twarzy.
Widziałem na festynach letnich u nas w miasteczku, że dzieci puszczają bańki, a potem popijają słodkie, truskawkowe koktajle, krzycząc: „Mamin” lub „Tatin”. Zapamiętałem też jednego uroczego dzieciaka, który wykrzykiwał: „Mamek” lub „Tatek”. Koktajl był tłem do tych wspaniałych okrzyków. Wiedziałem też, że mają one swoją rację bytu tylko z powodu tego, że dzieciom pozostawały w ustach ostatki tych truskawek, wspomagających ich urocze zachowanie. Zapamiętałem, że ich twarze były zdrowe, świeże i miały odcień brzoskwinki.
Bąbel Nasenny był sprytny, bo zapukał w szybę jak Chmura, z którą ostatnio sporo flirtowałem. Od razu otwarłem okno, bez zastanowienia, gotów na kolejne topienie się w miękkich czułościach. Byliśmy z Chmurą w poważnym związku, choć przyznam, że nigdy sobie tego otwarcie nie wyznaliśmy. Od kilku miesięcy wsiadałem na swoją „ulotną” miłostkę i lecieliśmy przez miasto. Czasem trwało to całą noc i przyznam, że to były bardzo intensywne przygody, których nikt z mojego ówczesnego życia nie rozumiał. Dlatego przestałem opowiadać o swojej miłości do Chmury, nie chciałem wysłuchiwać, jakim to jestem wariatem.
Tym razem był to jednak Bąbel Nasenny – rodzaj sprytnej machiny i początek eksperymentu Polskich Dróg Powietrznych W Czasie Snu. Czytałem wcześniej o tym Kodafym, o jego niecnych planach pozamykania ludzkości w co czwartym-piątym śnie globalnym, ale nie sądziłem, że zachce mu się konstruować taki Bąbel Nasenny. To nie takie proste, żeby taką machinę stworzyć. Organizuje ona w sobie takie wspieranie osocza bąblowego, które można porównać do chęci naiwnego dziecka, właśnie wypuszczającego bańkę mydlaną. Powiem szczerze, że nie mam pojęcia, jak udało mu się to uzyskać, ale działało. Wszedłem do Bąbla i poczułem się bezpiecznie, mimo tego, że po jego błyskawicznym zamknięciu klapem „trach”, zostałem zamknięty.
Polecieliśmy w rejony nieznane, tak jak już wspomniałem – do Laso-potamii. Zobaczyłem ogromne gromady listonoszy, rosnących na Drzewie Pocztowym. Każdy z nich miał na głowie specyficzną czapeczkę, mimo tego, że były to dopiero niemowlaki. Godne uwagi było to, że karmiono ich atramentem do pióra.
Za chwilę ukazały się obok mnie inne Bąble Nasenne, a w nich ludzie, którzy wrzeszczeli, niepogodzeni ze swoim Snem Powietrznym. Szarpali się okropnie, miałem wrażenie, że za chwilę rozgryzą osocze bąblowe. Potem trochę się uspokajali. Byłem znużony tym widokiem po paru godzinach Snu Powietrznego, choć wyprawiały się w Bąblach rzeczy niesamowite, jak teraz sobie przypominam, np. karate psów husky ze sztuką podgryzacza-szczekacza; obiad „niczego sobie” z wykorzystaniem jedynie powietrza; poetyckie czytanie markowych swetrów; medytacje pod hasłem „rozbąbluj się po swojemu”.
Po kilku godzinach samotnego seansu bzdur pomyślałem sobie, że napiszę wniosek, w którym poproszę o możliwość wpuszczenia Chmury do swojego Bąbla. Nie powinni się czepiać, bo przecież Chmura i człowiek to nic takiego, a powietrznie jest to neutralnie nacechowane. Nie ma tu jakichś kombinacji typu „chcę wyjść”. Nie, ja nie potrzebowałem wychodzić, chciałem tylko zadbać o to, co było mi niezbędne do Snu. Poza tym dobrze wiedziałem, że nikt nie podejrzewałby, że Chmurę kocham.
Okazało się, że po wysłaniu takiego wniosku zasnąłem w Bąblu Nasennym, co jest bardzo kłopotliwe dla władz Powietrznego Snu. Jest to „sen we śnie” i nie mogą oni kontrolować odpowiednio tego, gdzie jestem poza świadomością, dlatego zostałem zbudzony uchyleniem się niewidzialnych drzwiczek. “rach”! Wszedł Kopollet – pan śniedziawy, pocztokarel – i najpierw mnie surowo pouczył. Potem jednak wyrzekł, że obecność Chmury, o którą wnioskuję, jest niemożliwa, ponieważ wpłynęła ona do pobliskiego koktajlu truskawkowego, żeby dostać się do żołądka jakiegoś „kochanka”, chcąc otulić jego wnętrzności. Skomentował to krótko: „Bzdury.”
Napisałem więc wniosek o koktajl truskawkowy. Uzasadniłem to potrzebą świeżości. Kopollet zjawił się na drugi dzień z wielkim, czerwonym pucharkiem. Teraz ja jestem Bąblem Człowieczym dla Chmury.