– Wlejesz ocet do fikusa.
Tak jasno wyrażone żądanie nie mogło spotkać się z odmową, ale musiało napotkać na spojrzenie pełne wątpliwości i strachu.
– Sprzątaczki trzymają ocet w kantorku, tuż przy drzwiach. W godzinach przed obiadem nikt go nie pilnuje. Nie masz się czego bać, Jasiu – uspokajało widmo, po czym dodało z nadprzyrodzoną pewnością siebie:
– Wlejesz ocet do fikusa.
Czy można wymagać pewności siebie od trzynastolatka z wadą układu oddechowego? Czy można wymagać pewności siebie od nastolatka w ogóle? Owszem, można, ale w określonych sytuacjach. Spotkanie z duchem nie jest jedną z nich. Trudno się więc dziwić, że Jaś bez żadnego protestu, bezgłośnie zgodził się na wszystkie postawione warunki.
– Nie żyje.
– E, pani Krysiu, co pani straszy?
– Nie żyje, nie podniesie się, nie ma go wśród nas.
– Ależ o czym pani, pani Krysiu, mówi?
– Nasz fikus – jak był żyw, tak usechł.
– Nie może być – odparła niepocieszona pani Grażynka, odstawiając mop i zabierając się do szczegółowej obdukcji habazia. Po chwili orzekła to, czegośmy się spodziewali z największym strachem:
– Ten fikus kompletnie obumarł.
– Powiesisz pamiątkę z Zakopanego na miejscu krzyżyka w pokoju opiekunów.
Pani Grażynka obróciła się z boku na bok – nie od wczoraj miała problemy ze snem, czy też ściślej: z jawą i granicą między tą niesforną dwójką. Użyła panaceum, uszczypnęła się w udo, zwykle pomagało. Widmo przybrało ton odrobinę poufale obleśny:
– Nikt niczego nie zauważy.
Pani Grażynka wstała z pościeli, potrzebowała napić się wody. Na swoje (?) nieszczęście, zamiast do łazienki, skierowała się do pokoju opiekunów kolonijnych. Tam ruchami pewnymi, jak pewne mogą być tylko ruchy śpiących, podstawiła sobie krzesło, ściągnęła wiszący dumnie i symbolicznie krzyżyk, i zawiesiła na jego miejscu najprzaśniejszą podkówkę z napisem ZAKOPANE, przedtem zwisającą smutno pod włącznikiem światła. Potem odstawiła krzesło, wyszła, zamknąwszy za sobą drzwi, i skierowała się do łazienki, zaniepokojona tym, co robi na korytarzu i jak wreszcie udało się jej tak głęboko zasnąć, by móc zapomnieć o jawie.
W sanatorium Piramida panował niepokój. Nie mógł go spowodować halny; w owym czasie skierowania nie kierowały byle gdzie, a pacjenci z tendencją do niepokoju nie trafiali pod panowanie halnego. Nie była to też bryza – jej odmładzające działanie było tylko utrapieniem lekarzy kierujących sanatoriami dla pacjentów zaawansowanych w wieku, ale tego rodzaju instytucje w Darłowie nie działały.
– Zaś znów jakaś klątwa w naszej Piramidzie – zwróciła się pani Krysia do pani Grażynki, której oczy zamykały się, tak jakby nie mogła znieść widoku noża przeszywającego kotlet w sanatoryjnej stołówce.
I właśnie wtedy rozległ się brzękot i plusk łyżek walących o pełne talerze krupniku. Kucharki i opiekunów, i cały personel przebiegł lękliwy dreszcz jak klawisz na wysokie ce albo strajk więzienny. Jaś – najgrzeczniejsze dziecko, jakie sobie może bezdzietny wymarzyć – wstał na swoje niskie, dziecinne krzesełko i zaczął piskliwym głosięciem robić, co w mocy płuc, by być jak mówca wiecowy:
– Po wybrzeżu krąży widmo! Wszystkie potęgi przemysłu spędzania wolnego czasu połączyły się dla świętej nagonki przeciw temu widmu, doktor dyrektor i pani Grażynka, lekarz rodzinny i mama z tatą. Gdzie jest taki pacjent, którego długość snu nie musi być mierzona co do minuty, a zawartość porównana z Sennikiem Egipskim?
Jaś, pani Krystyna i pani Grażynka po obiedzie tego pamiętnego dnia dostali czkawki. Trudno powiedzieć, czy bardziej bali się, że będą nawiedzani jeszcze i jeszcze, czy też że czkać będą po koniec świata. Turnus, tak czy siak, skończył się szybciej, niż wszyscy się tego spodziewali. Podróż z Darłowa do Warszawy trwa jakieś osiem godzin i trzeba nam tylko czuć podziw wobec naszego Jasia, że nie zapomniał, że ma na imię Jaś.