Jeżeli dałoby się to jakoś wyszeptać, to zdecydowanie wolałabym krzyk: bo mocniej, głośniej i bardziej zrozumiale.
Zarozumiale też przetaczam się w trakcie tej rozmowy na jedną i drugą stronę. A mówię do ściany (bo lubię groch).
Zaczyna się to wszystko wodospadem, który, dosłownie (!), chwilę temu był jeszcze malutkim strumyczkiem, a ja z radością do niego podeszłam w wielkim kole dmuchanym w kształcie pączka z różową polewą i posypką. Zaczynają się wiosna i lato, sezon w pełni, sezon patrzenia na zachodzące słońce (skierowana buzia na wschód); zaczynają tymi właśnie wodospadami.
Wszak nigdy w życiu nie potrafiłam zrozumieć, o co chodzi w górach, dlaczego wzdłuż i wszerz, i w górę potrafią być bardziej atrakcyjnymi niż tylko wszerz morza.
Duchu drogi, w ten rok wchodzę, świętując dekadę – sezonowe wakacje z samą sobą, gdzie sezon zdecydowanie trwa dłużej niż czerwiec – wrzesień (w październiku zaczynam tanieć). Przyświecają mi zapałki z białymi łebkami i dinozaur, zmieniający kolory gradientowo. Cel – być może!
Dorobiłam się kilkudziesięciu godzin rozmów (takich na piśmie), odkryłam Islandię w miejscu na p i straciłam głowę.
Głów straciłam nawet kilka! Jednak nie ma tego złego, co na dobre by nie wyszło – ciągle kosmicznie fajnie jest siedzieć na murku i machać nogami, a pod sobą mieć cały świat (i trochę!). Właśnie w rytmie tracenia głowy, jak na monarchę przystało, kompletne berło – lizak o smaku coca coli. Jemy lody – lodów dużo; są lepkie, spływają nam na palce, a nam ani trochę jest po drodze się tym przejmować.
Bilans życia to trzy ukochane piosenki – jedna taka na serio, druga naciągana, a przy trzeciej lecę w kosmos w pokoju z prędkością ponaddźwiękową szeptaną.
Lepiej mi się słucha, niż pisze to, co miewam w głowie. Choć właśnie dokładnie tego samego się spodziewałam.
Gruby pan z wąsem powtarza mantry; niby człowiek wiedział, a jednak się łudził.
Twoje zdrówko, duchu, na ten nowy sezon i rok życia.