Wielu odmawia odbytowi liryzmu, a tym bardziej podatności na filozoficzną refleksję. O tym, że odbyt może być liryczny, mówił nie będę. Tymczasem zastanowię się nad naturą odbytu, nad jego statusem bytowym albo – bardziej fachowo – statusem ontycznym.
Od początku studiów filozoficznych zadawałem sobie pytanie: czym właściwie jest odbyt? Czy istnieje odbyt sam w sobie, czy raczej poszczególne egzemplarze odbytu? Jeżeli egzemplarze – to czy posiadają one jakąś jednoczącą cechę wspólną jako pewien uniwersalny zbiór obiektów? Czy też raczej każdy odbyt jest podobny do przynajmniej jednego, innego odbytu, ale nie ma takiej cechy, która jednoczyłaby wszystkie odbyty?
Najbardziej, skądinąd, nurtuje mnie kwestia negacji. Negacji odbytu oczywiście. Możemy z łatwością zauważyć, że każdy dowolny obiekt we wszechświecie możemy nazwać “brakiem odbytu”, oprócz samego odbytu, rzecz jasna. Jeżeli wszechświat jest jednym wielkim brakiem odbytu, to czym zatem jest odbyt?
Po mniejszym lub większym wysiłku intelektualnym można spostrzec, że w istocie odbyt nie jest żadnym odrębnym bytem. Odbyt w istocie sam jest negacją, czyli brakiem skóry między pośladkami, pustą przestrzenią. Pusta przestrzeń, która składa się na odbyt, jest zatem zależna od samego istnienia pośladków okalających odbyt. Zatem odbyt jest bytem relacyjnym, zależnym w swojej konstytucji od innych bytów (pośladków i skóry).
To drugi istotny wniosek, który należy jawnie zaafirmować. Przypomnijmy sobie wniosek pierwszy: rzeczywistość jest brakiem odbytu, klasą desygnatów, do których odnosi się nazwa “brak odbytu”.
Jeżeli jednak połączymy wniosek drugi – odbyt jest brakiem – z wnioskiem pierwszym – wszystko jest brakiem odbytu – otrzymamy następujący sylogizm: wszystko jest brakiem odbytu, który sam jest brakiem; wszystko jest brakiem braku odbytu, a zatem na mocy prawa podwójnej negacji WSZYSTKO JEST ODBYTEM.
Uświadomiwszy sobie tę ponurą konkluzję, nie mogłem dalej spać spokojnie. Posiadając informację odnośnie do natury samej rzeczywistości, byłem niezwykle podekscytowany, a zarazem zaniepokojony. Zanim obwieściłem ją światu, musiałem mieć pewność, że się nie mylę. Udałem się wpierw do niejakiego profesora Amadeusza Lewińskiego, który od lat uczył mnie metafizyki na Uniwersytecie w Kozimborze. Lewiński, spoglądając na moje bazgroły, na które składała się formalizacja dowodu odbytniczego, wyśmiał mnie, wyrzucając ostentacyjnie kartkę z notatkami do kosza.
– No chyba pan raczy żartować – dodał.
– Pan sobie nie zdaje sprawy z powagi sytuacji – powiedziałem stanowczo i, wygrzebując kartkę ze śmietnika, wyszedłem z katedry teorii bytu, w której przyjmował mnie Lewiński. – To niebawem będzie katedra teorii odbytu! – zawołałem, wychodząc.
Następnie udałem się do niejakiego doktora Klaudiusza Podpuszczki, który, dysponując umysłem świeżym i młodym, mógł się zająć rzeczowo moją kwestią.
– Wie pan co, to nie jest ściśle moja problematyka badawcza. Studia nad teorią odbytu nie są popularne w Polsce, ale coraz więcej osób z zachodniego świata akademickiego podejmuje ten problem. Profesor Andrzej Anusz z Uniwersytetu w Krabsburgu powinien panu pomóc. Napisał przynajmniej dwie książki na ten temat – oznajmił mi Podpuszczka.
To był trop. Czułem, że prawda już puka do moich drzwi. Prawda była tuż, tuż. Prawda odnośnie do natury odbytu i natury samej rzeczywistości. Następnego poranka stałem na dworcu kolejowym z plecakiem na ramieniu, z zawierającym notatki zeszytem (nasiąkniętym moim potem) w lewej dłoni i z biletem do Krabsburga w prawej.