Słuchając ich, zasłoniłam oczy i okna, a ptaki zamieszkały w moim brzuchu. Po godzinach, dniach, po czasie: otworzyłam szeroko usta w ziewaniu, opuściły mnie, wypełniając dom piórami; kształtnie szeptały.
Podsłuchiwałam okrągłych dziobań bez zrozumienia, zamiatając w lewo pierze, wyróżniałam kolory. Rozległ się jasny, jasny dźwięk. Nie znikał, pulsował, zniekształcał mocno szepty.
Wszystkie ptaki schowały się najpierw we mnie, a później w moim mieszkaniu; ukryły swoje dzioby, bojąc się wulkanów.
Wulkany, o których istnieniu nikt dotąd nie wiedział, wybuchły tego samego dnia, w którym dla własnego ja zdecydowałam się być mniej. Co więcej wrażenie miałam, że lawa pachnie jaśminem, wszyscy zresztą zwęszyli to samo. Ulice miasta pokryła wonna magma, w jaśminowej malignie były wszystkie ptaki i koty. My ludzie również próbowaliśmy nie zapadać jedynie w fazę rem, z premedytacją zwalnialiśmy ruchy gałek ocznych, językiem dotykaliśmy nosów jak nigdy odtąd.
Krakowskie kopce okazały się wulkanami, zaskoczenie wszystkich stworzeń nie było tajemnicą. Wulkan Kraka, Piłsudskiego, Wandy, Kościuszki – wszystkie wybuchły, nim zdążyłam zamknąć szczelnie oczy. Rozmowy ptaków i ludzi od wtedy były już tylko o wybuchach i zmianach bulgotania, nikt do czasu nie poruszył innego tematu.
Zmieniliśmy ich nazwy na określenia kolorów, śniliśmy o nich, a w snach tych to my byliśmy wulkanami i, choć w dzień spokojni, pod przykryciem kołder i koców, nocami pozwalaliśmy sobie na wybuchy.