Wzrok Marcina usiłował zaczarować liczby arkusza Excel. Przyszłość klubu wisiała na włosku… i to takim zniszczonym trwałą i farbowaniem, bez szansy na cudowny szampon z ogórka, aloesu i słoniowej kupy.
Potrzebował przerwy. Wstał, podszedł do zwisającego z sufitu worka. Uderzenia pięściami i kopnięcia spadały na worek jak na winowajcę nieszczęść. Po kilku chwilach pot zaczął kapać Marcinowi z czoła. Poza nim – trenerem, prezesem klubu, organizatorem wszystkiego, co dało się i nie dało zorganizować – sala była pusta. Sala, wynajmowana w podziemiach postpeerelowskiego pawilonu, ze słabą wentylacją i bez dostępu do okien. Sala, której koszty wynajmu, skrupulatnie zapisane w tabelkach Excela, robiły sobie swój worek treningowy z marzeń o dalszym istnieniu klubu. Wysiłek fizyczny i wróżenie klęski sprawiło, że Marcin zgłodniał. Rozpakował kanapkę i już miał zacząć jeść, gdy nagle…
– Proszę tego nie robić! – oznajmił przybysz. – Przynajmniej bardzo proszę nie w mojej obecności, a jeśli już pan musi, to proszę wyjąć to zielone… Moi mocodawcy tego nie pochwalają.
– Kim pan jest? – Marcin czuł zdziwienie i niepokój podobne temu, jakie odczuwa prezes ZUS-u, myślący o zmartwychwstaniu. Jednostkowym co prawda i mało znaczącym statystycznie, ale zawsze. – Czego mam nie robić?
– Proszę nie jeść sałaty, to okropne.
Przybysz usiadł na krześle przy stoliku z laptopem. W poświacie ekranu jego skóra miała dziwne, zielonkawe zabarwienie. Przy każdym ruchu wydawał szelest, którego nie dało się przypisać lekkiemu ubraniu.
– Widzę, że ma pan problemy – Zielonkawy przemiatał wzrokiem kolumny na ekranie. – I zdaje się wiem, jak panu pomóc.
– Znajdzie pan sponsora dla klubu? – Marcin spytał z powątpiewaniem.
– Znajdę – oznajmiła Nocna Zielenina. – Pan jest w stanie produkować coś, czego bardzo potrzebujemy. Pan i panu podobni. Wydzielają… Jakby panu powiedzieć…
Nieznajomy przerwał i podszedł do worka treningowego. Marcin był przemęczony, głodny i załamany, ale mógłby przysiąc, że to nie halucynacje. Tajemniczy gość wysunął długi na półtora metra jęzor i wytarł nim podłogę.
– Takie marnotrawstwo. Pan wie, ile to warte?
– Co warte? Kim pan..? Co pan..? – Marcin przekonał się, że bardziej niż pieniędzy na klub potrzebuje wyjaśnień. Logika nie może ot tak spakować rzeczy i wyprowadzić się do matki.
– Dobrze, pan pozwoli, że wyjaśnię. Wszystko przez to wasze sztywne dzielenie na rośliny i zwierzęta. Śmiechu warte. Nasza organizacja, proszę pana, uznała ten binarny podział za przeżytek. Zauważył pan zapewne zielonkawe zabarwienie mojej skóry. To autentyczny chlorofil! Reprezentuję opcję wegetatywną. Do życia potrzebujemy jedynie światła słonecznego, wody i prostych minerałów. Prostych nie znaczy prostackich! Zaraz powie mi pan, że mogę sobie kupić nawóz w kwiaciarni i popijać do woli? O nie, mój panie! Jesteśmy, jak pan, istotami rozumnymi. Nasze aspiracje sięgają wyżej. Tak samo jak pan, od swojego pożywienia nie oczekujemy jedynie kalorii, ale i doznań… nazwijmy to okołospożywczych.
– Przez te aspiracje pan taki łakomy na te kilka kropel potu z podłogi? – Marcin czuł, że logika go nie zostawi. Poprzestanie na fochu i każe mu dzisiaj spać na kanapie, ale co tam. – Dlaczego nasz klub? Nie lepiej… bo ja wiem… jacyś hutnicy czy górnicy? Pan wie, jak oni się pocą?
– Pan dalej nie rozumie. Moich przełożonych nie interesuje tani wyrób masowy. To domena naszej konkurencji. My sięgamy do gwiazd. Gwiazd estrady i sportu. Nie jakieś zwykłe machanie kilofem albo gorący piec. A szczerze panu powiem, że najbardziej interesują nas sportowcy. Muzycy strasznie niezdrowo jedzą. Sportowcy z ich rygorami dietetycznym to dla przykładu genialna baza na linię produktów premium, fit i dziecięcych.
– Załóżmy, że rozumiem! – podniesionym głosem Marcin dodawał sobie pewności siebie jak bohaterka amerykańskiego filmu klasy C, idąca z kuchennym nożem na zawodowego zabójcę. – Jakie są warunki współpracy?
– Dla nas wyłączność na dostarczanie i pranie odzieży klubowiczów, dla klubu pokrycie wszelkich wydatków. W granicach rozsądku, oczywiście. Pieniądze rosną na drzewach, ale bez przesady. Na obecnym etapie rozgłos to ostatnie, czego chcemy. Nie możemy za bardzo szeleścić. Powiedzmy, że to, co potrzeba, plus jakiś bonus – zielony paluch powędrował w stronę laptopa, który niewzruszenie prezentował zastępy cyfr-morderców.
– Jeśli się zgodzę? – odwaga Marcina wzbierała, jak gdyby o raz-kozie powstała gra z kodami na nieśmiertelność.
– Najpierw musimy wiedzieć, za co płacimy – jęzor Liściastego wystrzelił w stronę Marcina. Owinął się wokół jego szyi. Marcin prawie nie mógł oddychać, a czoło pokryło mu się potem.
– Tak, właśnie… wyborny materiał. Ten bukiet. Chociaż wolałbym, żeby pan się tak nie bał, to strasznie psuje smak. Pan na diecie białkowej?
– Ale jazda!!! – Marcin ocknął się w samą porę. Klej do skafandrów, którego używał do ogłupiania czujników dymu, powoli kończył swoje działanie. W ręku trzymał dymiącego skręta z liści ocalonej z pożaru sałaty.