Historia fizyki prócz spektakularnych odkryć odnotowała co najmniej równie spektakularne przeoczenia. Można wręcz powiedzieć, że każde kolejne odkrycie było ni mniej, ni więcej, tylko wydobyciem na światło dzienne wcześniejszego przeoczenia.
Weźmy sir Newtona: czyż w swojej Philosophiae naturalis principia mathematica nie dowiódł ponad wszelką wątpliwość, że każde ciało we wszechświecie oddziałuje przyciąganiem na każde inne ciało? Ileż lat zajęło najtęższym umysłom, by wyciągnąć z powszechnego (i wszechmocnego) prawa ciążenia wniosek nasuwający się z bezwstydną oczywistością: wszechświat w swej najodleglejszej przeszłości lub najdalszej przyszłości był lub będzie musiał być zwarty w nieskończenie gęstej masie materii! Trzeba było iście jankeskiej impertynencji Edwina Hubble’a, by dowieść, że przekonanie o statyczności wszechświata jest nie do utrzymania, a to i tak drogą naokoło za pośrednictwem empirycznej obserwacji uciekających galaktyk. Jakże nachalna jest ludzka wiara w zmysły! Z jaką uporczywością wolimy zawierzać temu, co daje się wziąć do ręki, aniżeli temu, co wynika wprost z doskonałej sieci, którą tka matematyka. Nawet mechanice kwantów, mimo wszelkich ku temu predyspozycji, nie udało się w pełni ukrócić naszego popędu podglądactwa.
Zostawmy to na chwilę i przyjrzyjmy się jednemu z największych sporów w dziejach tego, co zwie się nauką. Czy każde zajście jest zdeterminowane i z absolutną koniecznością determinuje kolejne? A może istnieje w świecie miejsce na czysty przypadek? Czym w istocie jest prawdopodobieństwo jakiegoś zdarzenia? Czy fakt, że mogę przewidywać je wyłącznie z pewną dozą pewności wynika z niekompletności mojej wiedzy czy może z faktycznie obecnej w świecie przypadkowości?
Pozytywista De Finetti zaproponował zaskakująco wyrachowaną odpowiedź. Prawa przyrody, twierdził, mają tak w ogóle wyłącznie subiektywny charakter – nie mamy żadnych podstaw do przypisywania im obiektywnego istnienia. I rewolucja kwantowa nie robi tu żadnej różnicy: wszystko jedno, czy mówimy o modelu trajektorii ruchu ciała niebieskiego, czy projektujemy statystykę dla cząstek elementarnych.
W ciągu ostatnich lat fizyka zaszła tak daleko, że przyszło nam na nowo, tym razem z „naukowego” punktu widzenia, zmierzyć się z pytaniem o to, dlaczego raczej istnieje coś niż nic.
Mamy dwie możliwości: albo nasze istnienie i istnienie praw fizyki, które nas warunkują, jest całkowicie przygodne i nic nie uzasadnia tego, że są one takie, a nie inne albo…
Czyż nie jest prawdą, że przestrzeń – ten eteryczny fundament wszelkiego istnienia – traci swoją transcendentalną moc wraz z odkryciami naszego wieku? Czy ktoś mógłby z ręką na sercu przysiąc, że fermiony i bozony zajmują miejsce w przestrzeni albo, mówiąc inaczej, że są res extensa?
A czas? Czy da się go pojąć inaczej niż poprzez złudzenia naszej pamięci? Wyobraźmy sobie, że stan wszechświata w każdej jednej chwili jest punktem na wykresie. Wczoraj, dziś, godzina 8:29:38 pierwszego stycznia 1950 roku nie są ani przeszłością, ani przyszłością w zwykłym rozumieniu. Te punkty to swoiste monady, które nijak nie oddziałują na siebie nawzajem.
Czy mamy jakikolwiek dowód, poza naszym zmysłowym doświadczeniem, że przekręcenie kluczyka w stacyjce uruchamia motor, a nie jest to po prostu zetknięcie się dwóch osobnych punktów na tej samej płaszczyźnie wykresu?
Jedynego obiektywnego dowodu na relację wynikania dostarcza matematyka. Ale matematyka sama w sobie, w przeciwieństwie do naszego jej pojmowania, nie zmienia się, lecz po prostu jest. To ona kreśli linie czasu i przestrzeni.
Czy nie jest zastanawiające, z jaką łatwością kosmos dostosowuje się do wyników obliczeń? Próżnia kwantowa, czarne dziury, ciemna materia i energia mogą istnieć bądź nie w zależności od tego, jaką postać przybiorą równania różniczkowe w zeszytach fizyków. Pieczołowicie kreślone przez nich całki powołują do życia lub anihilują całe wszechświaty! Trzeba zdać sobie sprawę, że to nie matematyka naśladuje rzeczywistość, lecz rzeczywistość naśladuje matematykę.
Najwyższa pora, by odpowiedzieć na pytanie, czym jest mityczne Ding an sich – rzecz sama w sobie – o którą filozofowie pytają od wieków. Odpowiedź może być tylko jedna: niczym. Za naszym subiektywnym postrzeganiem rzeczywistości nie kryje się żadna głębsza i bardziej prawdziwa rzeczywistość. Jedyną prawdą – jeżeli w ogóle mogę użyć tego słowa – jest język, którym został napisany projekt świata, a jest to język matematyki.
Mieli rację i starzy Niemcy, i jeszcze starsi Grecy. Czyż nauka nie jest dziecięcą wyprawą do świata wiecznej doskonałości? Czyż szczęście nie jest spełnieniem dziecięcego życzenia? Całe życie poszukujemy odpowiedzi – wiedzy, a ona, w całej swej zniewalającej absolutności, jest na wyciągnięcie ręki. Monadologia stosowana, odmiana bytu przez przypadki. Historia powszechnego ciążenia ku nieskończonej ekstazie. Karnawał namiętnego istnienia. Złowrogie wróżbiarstwo radzieckich uczonych odrywa ochłapy wiekuistej tajemnicy, lecz nie sięga rdzenia. Tylko bezwarunkowa afirmacja może obłaskawić zamysł Stwórcy i przynieść nadzieję, ale na co? Na zbawienie? Niech mnie diabli! Czy chcę przez to powiedzieć, że wszystko, wszystko, co uważamy za nasz świat, a wraz z nim i my sami, i nasze żywoty zostaliśmy zaprojektowani wedle jakiegoś demiurgicznego planu? Albo że nasz świat jest symulacją rzeczywistości jak w jakiejś taniej powieści z gatunku fantastyki (o, ironio!) naukowej?
Ależ nie! Wciąż nie rozumiecie. To nie świat został zaprojektowany, lecz wiara, którą pokładamy w jego istnienie. Świata nikt nie musiał projektować, bo świat, że tak powiem, nigdy nie istniał.
***
Panie i panowie! Oto on! Oto Zamysł Boga – jak mawiał Herr Einstein. Doskonały plan, projekt wszystkiego! Ultima Thule naszej podróży jest tu! Tu i teraz!
Tworki pod Warszawą, 17 sierpnia 1988 roku