Niektórzy mówią do mnie per słoń, a słoniem nie jestem. Jestem kamieniem milowym pomiędzy nimi – dinozaurami a wami – ludźmi. Bywam czasem plejstocenem (właściwie), ale też towarzyszę dinozaurom radośnie podrygując po prakontynentach.
Tak?
Trzeba wiedzieć, że nie spadł na mnie nigdy deszcz meteorytów. Nie zostałem wygryziony przez dinozaury, nie ewoluowałem w niesamowite stworzenia. Nie umarłem śmiercią tragiczną, piękną, romantyczną.
Właściwie w ogóle nie “zostałem”.
Słysząc kambry, mezozoiki, jury i triasy, ja, mamut, niestety myślę o śmierci (z uśmiechem).
Według pierwszej oficjalnej teorii, nie dałem rady. Tak po ludzku. Tak po prostu klimat mnie przerósł, a ja… zamarzłem? Przegrzałem się? Futerko owszem, było, ale czy na tyle, by wpędzić mnie do grobu? Gdy parszywce z dzidami zdecydowanie dały radę, ba!, radząc sobie i ewoluując dalej, ja wymierałem. Wymierałem na ścianach i na ziemi.
Jestem więc muzą, natchnieniem tysięcy lat wstecz.
To właściwie nie byłoby takie głupie, bo gdy przejdziemy do drugiej teorii mówiącej, że to właśnie paskudy mnie wybiły, możemy spróbować połączyć fakty. Ale znów… raczkujące homo kontra ja – i już, wybicie na stałe, całkowicie..?
No, proszę Państwa…
Cały świat versus my?
Trzecią teorią mogłem się trochę wykazać. Trzecia mówi o nieznanej chorobie. To troszkę mnie buduje, być może umarłem piękną śmiercią męczeńską, z kalejdoskopem zdarzeń przed oczami, bezbronny i poddając się losowi.
Ta ostatnia podoba mi się najbardziej. Jest dość modna i elegancka, nie uwłaczająca i jest naprawdę dobrą wymówką.
Jestem super magicznym stworzeniem swoich czasów, wielkim i najbardziej niewidocznym. Sławnym, może. Jestem tym, do którego dziecko chciałoby się przytulić najbardziej i największym zagrożeniem człowieka z jaskiń!
Jest mi ciepło w moim własnym futerku.