Jan stoi w takim miejscu, gdzie można zagiąć świat jak origami. Mówi, ale mówi cicho, cichuteńko.
Tupie nogami. Szczebiota sobie pod nosem. Ma białe buty. Wokół jest śnieg (a Jan jest bardzo malutkim człowiekiem).
Jan: Ja bym tak bardzo nie chciał spać!
Rufelmina podnosi się. (To jest ta zdziczała i wyjąca część jego ja.)
Rufelmina (głos z wnętrza): Marzę o tym, żeby w nocy sobie pójść!
Dzikobieżnia Rufelminy wyje i skrzypi, a ten dźwięk określa przestrzeń. To jest przestrzeń kanciastych spodni, dom pod garniturem. Pomiędzy jednym perikarionem a drugim perikarionem.
Jakieś zwierzę porusza się. Pomiędzy tymi perikarionami znajduje się świat syty od chłodu, ale rozcieńczony. Leje się jak stróżka. Powoli wycieka z niego ważność. Ta cała ważność to umowa tego świata. Polisa na życie, kolor i ostrość zęba.
Z twarzy Jana wystają malutkie dłonie Rufelminy. Jan wyciąga język i próbuje oblizać to wszystko, ale nie może, bo język jest za krótki. Dłuższe języki mają tylko szefowie i władcy. Pan Wydra na przykład, ten to ma język, że ho ho, ale on już ma trzy umowy i pięć garniturów, że nawet myć się nie musi, tylko przebiera, bo taki jest ważny, najważniejszy.
Rufelmina (z wnętrza, do Jana): Dlaczego się boisz?
Jan: Bo umiem.