– Gdzie moja kanapka? – spytałem na głos, stojąc w przedpokoju ze szczoteczką w ustach. Przez pianę, już prawie wylewającą się spomiędzy warg, wydobyło się raczej coś w stylu „dżeb bojab kababkam?”.
Każdy poranek wyglądał podobnie: miotanie się po całym mieszkaniu w poszukiwaniu mało istotnych życiowo, jednak istotnych pod kątem funkcjonowania w ułożonym społeczeństwie przedmiotów. Klucze, telefon, kanapka, skarpetki, czyste spodnie. Do biura wbiegłem dynamicznie i od razu na biurku zobaczyłem schludnie poukładane dokumenty Pani Zosi, naszej sekretarki.
– Pani Zosiu, jak zdróweczko? Pieseczek żyje? A gryzie? Dupeczka umyta?
Jej szeroki uśmiech na wąskich wargach nie przekroczy dzisiaj czterech centymetrów. Dołeczki tylko na dwa milimetry. To chyba przez to ciśnienie, zbiera się na burzę.
– A tak na żarty, nie widziała Pani mojej kanapki? Leżała dzisiaj rano u mnie na komódce.
Delikatne spoważnienie, wzrok się wyostrzył, lecz usteczka zaszczebiotały:
– Panie kochany, dzisiaj rano nic z Pańskiej komódki nie ruszałam.
„No tak, nie to, co wczoraj” – pomyślałem i szeroko się uśmiechnąłem.
– Myślę, że powinien Pan zapytać Szefa, on zawsze wie, co się na blatach wyprawia.
Czterocentymetrowy uśmiech schował się z tyłu ciekłokrystalicznego monitora.
„Oj, on to pewnie wie, Panno Zosiu, pewnie wie!” – pomyślałem. Jedno mnie zastanowiło, nie dawało spokoju. Skąd temat kanapki, rzucony niby żartem, spotkał się z cieniem powagi sekretarki? Niby jakaś drobina uważności w spojrzeniu Panny Zosi kazała mi mieć się na baczności. Ale cóż tam! To pewnie jakiś mało istotny szczegół rzeczywistości, podobny do skórki chleba wystającej zza kosza na śmieci niedaleko przystanku.
– Jarzębski! Chodź tu szybciutko!
Wyrwał mnie z zadumy głos Szefa. Przez zasunięte żaluzje w jego biurze przedzierało się białe światło. Minęły trzy sekundy, zanim wzrok przyzwyczaił się do silnych jarzeniówek.
– Mam tu dla ciebie zadanie, Jarzębski.
Siedział bokiem do komputera, patrząc w ścianę; jego but ostentacyjnie przekręcony był w moją stronę niczym wskaźnik. Podążyłem wzrokiem za tym tropem i cóż? Pomiędzy mną a koniuszkiem buta leżał zmięty papier po kanapce. Rzucony jakby przypadkiem.
– Myślisz, że mnie sprowokujesz, draniu!
„O, nie, będę udawał, że o niczym nie mam pojęcia” – pomyślałem.
– To wszystko stało się wystarczająco jasne, a myślicie, że znaleźliście mój słaby punkt! Tak prosto ze mną nie będzie. Kanapka to jedno, ale to, co w środku, to jest trudniejsza rozgrywka.
Patrzył teraz wprost na mnie.
– Coś dziwnie się zachowujesz, wszystko w porządku? – nagle zapytał troskliwie. – Pokażę ci, nad czym dzisiaj będziemy pracować.
Wyciągnął z szuflady katalog jakiejś firmy z maszynami elektrycznymi. Wydawało się, że jest tym naprawdę zajęty. A co, jeśli przesadzam z tymi kanapkami? Co to za mania, że od rana o tym myślę? Już pół godziny mi tłumaczy szczegóły zadania i ani tematu, ani wspomnienia, same maszyny i liczby. Usiadłem wygodnie obok na krześle, próbując zrozumieć i wczuć się dokładnie w jego wizję. Przekłada kartki katalogu – kosiarki, spawarki, buldożer. Nagle spomiędzy stron wyleciała ulotka i lotem klonowego liścia upadła na podłogę. Zerwałem się, podnoszę drżącymi rękami, a tam na odwrocie olbrzymia KANAPKA! Dokładnie taka sama, co rano na komódce.
– CO ZROBIŁEŚ Z KANAPKĄ?! – wrzasnął strasznym głosem Szef.
Stał na krześle i dłońmi robił ruchy symulujące rozchylające się kromki.
– Myślałeś, że ci się uda?! Że kanapeczka, kanapunia już nigdy, przenigdy nie opuści swojego miejsca komódkowego? – z rozpaczliwą wściekłością dobierał słowa.
– Gadaj! Co było w środku?!
Nogi ugięły się pode mną, zacząłem zapadać się w ciemną, gęstą maź. Otwarłem oczy, byłem u siebie w łóżku. „Och, co za straszny sen” – pomyślałem. To znak, żeby nie zapomnieć o…
– Nie udawaj, że śpisz, Jarzębski!
Otworzyłem oczy, jaskrawe światło raziło mój mózg. Leżałem na wznak na podłodze.
– Ja nic nie wiem – pisnąłem cicho.
– Dobrze wiemy, że ty i komódka spiskujecie przeciwko kanapce! – stwierdziła jadowicie Zosieńka, stojąc w drzwiach.
Przerażony nie mogłem odwrócić wzroku od skórek chleba w jej palcach, poruszających się niczym szczypce kraba.
– Dostaliśmy donos, że umieściłeś w środku pokrojoną czerwoną paprykę! – powiedział dobitnie Szef, przybliżając do mnie okrągłą twarz i skanując zimnymi oczami. – Czy to prawda?
– Tak – odrzekłem cicho.
Już nie miałem siły na walkę, złamali moją wolę najpodlejszymi sposobami dezorientacji.
– Co jeszcze było w środku, gadaj!
– Pasztecik.
– Co?! Głośniej! – wrzasnął z mściwą satysfakcją.
– Pasztecik, ogóreczek i sałatka – odrzekłem trzęsącym się głosem.
– Hahahahaha! – zaśmiali się obydwoje głośno.
– Od dzisiaj zakazuję sałatki – rzekł Szef, mrugnął okiem i usiadł przy komputerze.
Zaprawdę, to była ta chwila, kiedy uświadomiłem sobie:
– Nigdy nie ufaj ludziom w garniturach!