A. Drrrrrrrrr. Telefon! Jeszcze przed oczyma ma mgiełkę, jeszcze jest cudownie rozmemłany sennie i – łłłup – uderza go w głowę obuchem, kłuje w miękkie podbrzusze podła rzeczywistość. Czy dźwięk dzwonka nie tylko na korytarzu, ale nawet w domu musi być ostry i bezlitosny, nie może miło kołysać jak koncert noworoczny Straussa (Dyrektor niezbyt lubił muzykę klasyczną, w ogóle niezbyt lubił muzykę, ale taki Strauss, to co innego!)?
– Dzień dobry, wojewódzkie kuratorium oświaty.
A może się jeszcze nie obudził? Może to koszmar? Nie, nie, nie: kobieta w słuchawce jest rzeczowa, ale miła. Jest po jego stronie. Niestety, nie ma zbyt dobrych wieści – z wizytacją do jego placówki przyjechać ma sam minister. Dostaje parę wskazówek, potakuje, odkłada słuchawkę. Kładzie się do łóżka jeszcze na minutkę, próbuje wstać raz jeszcze, na nic.
B. Goli się. Przyspiesza co chwila, nie ma czasu do stracenia. Po czym zwalnia – boi się zaciąć. Z resztkami pianki na uszach zmierza ku szafie, na lustrze odkrywa swoje piankowe bokobrody. Wraca do łazienki i zmywa je – cieszy się, że ma w szafie lustro, dzięki temu nie widzą go w szkole z pamiątkami po porannej toalecie.
Nie czas na pogaduszki z samym sobą. Otwiera znów szafę. Zamyka ją. Otwiera jeszcze raz. Niemożliwe. Nie ma garnituru na specjalne okazje. Na wszystkie okazje. Jedynego garnituru, w który wchodzi. Zakląłby – oduczył się kląć.
a. Dyrektor siada w fotelu i trzyma się za skronie jak Chrystus Frasobliwy. Czy to jest desperacja? Nie mamy dostępu do głowy dyrektora, myśli ma zbyt gęsto skłębione. Wstaje nagle, jak gdyby doznał oświecenia. Bo go doznał. Czym prędzej do szkoły, przecież na pewno zostawił garnitur w pokoju nauczycielskim – na wszelki wypadek.
h. Siedzi już za kierownicą. Lubi prowadzić. Dobrze mu się jeździ po Niewielkim Miasteczku. Po drodze z domu do szkoły jest jedna prosta – na niej przyspiesza, ciesząc się z tego, że jest właścicielem całkiem przyzwoitego auta.
Tym razem nie gazuje. Nie dlatego, że na przejściu niepewnie stoją dzieciaki. Mimo że obserwuje sytuację na drodze, przed jego oczami pojawia się kpiący uśmieszek Dryblasa, szkolnego zawadiaki, jak groźba. Dojeżdża, gasi silnik, wysiada.
C. Jest bardzo wcześnie, zimno, świta niechętnie. Nikogo z grona pedagogicznego jeszcze nie będzie, nie mówiąc o uczniach. Ma ze sobą komplet kluczy do budynku, na wypadek gdyby nie było nawet Woźnego. Pewnym krokiem kieruje się do głównego wejścia, gdy odkrywa, że garnitur – czy to omamy z braku śniadania? – wisi na antenie telewizyjnej, na samym szczycie szkolnego dachu.
Krok mu nieśmieleje, a całkiem już zostaje zbity z pantałyku, gdy odkrywa, że drzwi są otwarte. A więc będzie miał świadków swojego upokorzenia.
– Jeszcze nie miałem jak zdjąć pańskiego garnituru. Nie mam pojęcia, co tu się stało, ale trzeba będzie wyciągnąć konsekwencje – usłużnie raportuje Woźny, a Dyrektor macha ręką i gestem nakazuje brać się do roboty.
D. Miasteczko leży gdzieś na południu kraju, a z uwagi na obfite opady śniegu dach szkoły jest uroczo skośny. Można się na niego dostać dwoma dość ciasnymi włazami, przez jeden z których Dyrektorowi z Woźnym udało się właśnie przełożyć drabinę. Na dolnym krańcu drabiny stoi asekurujący Dyrektor. Na drugim jest Woźny z długim pałąkiem, którym usiłuje strącić garnitur z anteny.
– Ma go pan? – niecierpliwi się Dyrektor.
– Jeszcze, jeszcze – uspokaja Woźny.
– Już?
– MAMY GO! – radośnie wykrzykuje Woźny.
Tymczasem drabina niebezpiecznie się chwieje i zapowiada możliwość nadejścia katastrofy…
b. Drrrrrrrrr! Dyrektor przed oczyma jeszcze ma mgiełkę, jeszcze jest sennie rozmemłany i – łłłup – dlaczego uderza go w głowę obuchem, kłuje w żeberko i boczek podła rzeczywistość? Czy dźwięk dzwonka nie tylko na korytarzu, ale nawet w telefonie musi być ostry i bezlitosny, nie może miło kołysać jak Strauss w koncert noworoczny?
– Dzień dobry, wojewódzkie kuratorium oświaty.
Niestety, to nie koszmar – obudzili go. Kobieta w słuchawce jest rzeczowa, ale miła. Stoi po jego stronie. Niestety, nie ma zbyt dobrych wieści – z wizytacją do placówki przyjechać ma sam minister.