I minęły już czasy polne Chwastka,
Który po ugorach biegał z wolna i beztroski,
I żwir węglowy trawę rozmierzwiał
Stopami polnymi z mokrą ziemi rosy.
I młokos w starganym garniturze
Biegał w pierwszy dzień wiosny, poranek,
Gdzie podmuchy wiosenne rozwiewały
Próchnicę czarnoziemów zrzuconych nad stawem.
Chwastek wolny już od pracy szwajcara,
W januszowym Grand Hostelu,
Rześkie powietrze dzisiejszej aury
Donosił powiew wolności dla tak niewielu.
Zwolniony z pracy nie zarobił na stomatologa,
A zęby czarne, czarnoziem znad stawu,
Lecz woda i krajobrazu uroda nagroda
– Któż by nie pragnął spróbować? A jaka słodka ta woda…
W tle błyski i refleksy oświetlają ogłowione wierzby.
Tam dalej topola z niewymówionym żalem,
Przechylając się na wietrze w stronę stawu,
Chce dalej iść w głąb swymi korzeniami.
Chwastek skąpany w lodowatej wodzie,
Krystaliczność i materia w całość się stapiają,
Z głębi słychać niewymówiony głos grupy stomatologów,
Do czarnoziemu wierzb i topoli przemawiają.
Dziś już nikt nie pamięta tych głuchych zdarzeń historii
I nikt nie rozwodzi się nad istotą atmosfery.
Podmuchy wiosenne dalej szumią gdzieś nad stawem,
A zachwyt dostępny jest dla tak niewielu.