On doskonale wiedział, że jesień należy zaprojektować tak, aby poruszać wzruszenia – wyczekanie na nieuchronne i cichy śmiech na końcu – akcentujący. Tak jakby planował to od dziesięcioleci, chcąc trafić na najbardziej delikatny i wrażliwy moment. Prosto z serca w serca.
Tak to się zaczęło – obudził nas wszystkich dźwięk pióra na papierze – albo to było stukanie klawiatury – koniec końców mógłaby to być maszyna do pisania (w tych lepszych scenariuszach – bardziej romantycznych).
Nerwowe podrygiwanie czarnych kowbojków – czas iść i czas zmierzyć się z zapisanymi słowami – trochę tak, jakby przeredagował wszystko i wszystkich wokół – idzie – a my zamieńmy się w słuch (w końcu po to tu przyszliśmy).
Jedno piętro – jedne drzwi i jeszcze nieskończenie długa podróż do fortepianu na środku – przypomina to nam wyczekiwanie na właściwy moment, koniec wakacji, ostatni puzzel albo po prostu autobus. Gdyby każdy czekanie miał we krwi, uznałby to za błogosławieństwo.
Kroków mamy sto. Piosenek dwadzieścia dwie. Dwadzieścia tysięcy dni na ziemi. Jeden jedyny raz z (wyjątkowym) uczuciem. Gdybyś jeszcze kiedykolwiek zastanawiał się, jak wielkie znaczenie mają liczby – ogromne. Istotne. Fizyczne. Teoretyczne.
Kiedy w sobie ma cały świat – przed sobą osiemdziesiąt osiem klawiszy, a każdy jeden to inna historia, i inny moment, i temat – kiedy był sztuką (arte) i sztuką pozostanie – tak jak z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.
To jest jego modlitwa, a kazanie w naszą stronę.
A dla nas najpiękniejsze są ciągle te pojedyncze szurnięcia i stuknięcia obcasów – równoległy koncert pod instrumentem wystukuje rytm (jak on potrafi w dwójnasób). Jak bardzo niewiele nam trzeba do jego całkowitego uwielbienia! Kilka mikrofonów i dwa westchnienia. Kiedy zatrzymuje się muzyka, słowa i dźwięki wszelkie – wychodzi. The King is dead, long live the King!