Na co dzień żyję w świecie szarości. Mdłe słońce barwy starej margaryny chwilami przebija się przez przykurzone okna z weneckiego szkła, oświetlając zapomniane bibeloty i pamiątkowe zdjęcie w zaśniedziałej ramie, zdobionej kunsztownymi groteskami; zdjęcie z epoki intensywnych kolorów i młodzieńczej miętowej świeżości. Byłem wtedy przewodnikiem w gabinecie obuwliwości.
Ach, co to były za czasy. Gwar, ekscytacja i powietrze drżące wielogatunkową ciekawością, analitycznie spokojną i profesorską, elektrycznie spontaniczną dziecięcą, eklektycznie przypadkową oraz profesjonalnie skórzaną, dratewną, szewską… Długo można by opowiadać, ale i tak słowa nie oddadzą tego niezwykłego, unikatowego nastroju pachnącego kultową pastą KIWI i świeżym impregnatem do zamszu.
Nasza kolekcja była wyjątkowo bogata i różnorodna, każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Wystawialiśmy okazy obuwnicze z całego świata. Zwiedzanie zaczynaliśmy od największej sali zwanej butstoryczną. W gablotach, na podestach i w prawidłach prezentowały swe wdzięki rzymskie sandały, średniowieczne ciżmy błazeńskie, czerwone kozaki sarmackie, łapcie rodem z litewskiej puszczy, radzieckie walonki wykładane szarym filcem (doskonale komponowały się z kufajką), wojskowe buty osmańskich janczarów, onuce rodem z dzikich stepów, japońskie sandały na wysokich, drewnianych podeszwach i kowbojki ze złotymi ostrogami. Każda para była bohaterem własnych historii, które opowiadałem z zapałem, robiąc pauzy i modulując głos w odpowiednich momentach.
Potem, gdy już skończyliśmy podróż po osi czasu i wokół kuli ziemskiej, przechodziliśmy do komnaty Autorskich Okryć Stóp. Tam zwiedzający doznawali wyjątkowych impresji obuwniczych, podziwiając lukrowane szpilki, eleganckie mokasyny ze szczurzego futra (oczywiście z ogonkami), porośnięte trawą korki piłkarskie (świetnie korespondowały z murawą boiska), pantofle z głowami lalek Barbie zatopionymi w przezroczystej podeszwie, trzewiki na wypełnionych wodą koturnach, w których pływały złote rybki (takie buty były z pewnością prawdziwym spełnieniem marzeń), czółenka na kaczuszce w kształcie prawdziwej cyranki, lakierki damskie z obcasem w kształcie kariatydy wspierającej kremową, połyskliwą świątynię obuwia, oficerki zdobione scenami z obrazu Chłopicki ze sztabem, kąsające kapcie i bezowe baletki. Butystyczna uczta dla oka, serca i umysłu.
Zwieńczeniem wycieczki i prawdziwą wisienką na obuwniczym torcie był ostatni pokój, gdzie pokazywano tzw. wysokiej klasy konsultancji buciwa. I tu należy się kilka słów objaśnienia. Buciwami określano dawniej rozmaite materiały, z których wytwarzano buty. Każde buciwo otrzymywało swoją klasę konsultancji. Przyznawało ją po długich dyskusjach i entej liczbie konsultacji ISA, czyli International Shoe Association (Międzynarodowe Stowarzyszenie Obuwnicze), gremium złożone ze światowej sławy ekspertów do spraw obuwnictwa i butologii. Najwyższą klasę konsultancji nadawano buciwom najlepszej jakości, niezrównanym w wytrzymałości, barwie i fakturze. Lubiłem oglądać je wraz z naszymi gośćmi, wychwalać ich nieopisaną wyjątkowość i obserwować autentyczne zachwyty i uniesienia, które wywoływały. To właśnie sprawiało mi największą radość – doświadczanie spotkania z wartościowym buciwem, bez którego nie powstałyby buty, które noszą nas po chodnikach, alejkach i ścieżkach losu.
Moje obuwie doprowadziło mnie do pluszowego szlafroka i miękkiego aksamitnego fotela. Z niego obserwuję szarość przestrzeni i mdłe promienie margarynowego słońca, w których unoszą się drobinki kurzu. Może nie jest to imponujący finał. Ale droga do niego była istną dziką jazdą, a raczej dzikim spacerem w spersonalizowanych trzewikach wykonanych z najwyższej klasy konsultancji buciwa.