– Mamy w łazience pluskwy – powiedziałam ojcu bardzo zaniepokojonym tonem.
– Co?!
– Właśnie zauważyłam. Chodzą koło progu. Co teraz..?
– Niemożliwe!
Prawie że zerwał się z kanapy i powędrował za mną do łazienki. Pochyliliśmy się nad progiem – światło było niekorzystne, bo jedno padało z łazienkowej lampy, a drugie z przedpokoju i ogniskowały się dokładnie na kawałku progowej deski. Z wielkim ożywieniem śmigały obłe stworzenia w kształcie małych, szarych, trochę obrzydliwych łezek.
– To są rybiki! – zawołał radośnie z wyraźną ulgą w głosie i wrócił przed telewizor. Ja za nim.
– I co to znaczy?
– Rybiki! Pluskwy…
– Nie wiem, jak wyglądają pluskwy, skąd miałam wiedzieć.
– Rybiki są niegroźne. Pluskwy to jest paskudztwo.
– Nie da się tego wytępić – dodała mama ponuro.
Lekceważenie i ulga rodziców uspokoiły mnie. Zaakceptowałam rybiki. Wieczorami, nocami i przed świtem jeździły sobie po kafelkach (jeśli mają nóżki, to ich ruch jest niedostrzegalny). Niech sobie mieszkają.
Później zamieszkałam u siebie w mieszkaniu i szybko zaczęłam obserwować rozwój lokalnej populacji. Tutejsze dawały się przyłapać wyłącznie o szóstej rano, zaraz po moim przebudzeniu, kiedy na świecie panowała jeszcze głęboka noc, a blok pozostawał w zupełnym uśpieniu. Wchodziłam do łazienki, zapalałam światło i różnych rozmiarów rybiki płynnymi ruchami rozprzestrzeniały się po dostępnych im czterech metrach kwadratowych. Jeśli był tylko jeden, to ostrożnie przestępowałam nad nim, miłosiernie udzielając mu swojego dachu nad, hm, głową. Gdy było ich więcej, zaczynałam czuć się trochę nieswojo, ale i tak nie zdążyłam żadnego przydeptać. Sukinsyny są naprawdę szybkie.
Były różnych rozmiarów. Niektóre mają chyba mniej niż milimetr i są tak jasne, że prawie przezroczyste; inne są niepokojąco opasłe, na parę milimetrów, w barwie dojrzałej, połyskującej, tłustej szarości; prawdziwi kułacy i watażkowie.
Raz zobaczyłam jak jeden z takich większych, ale bardziej wzdłużony niż gruby, wspina się po koszu na pranie. Zdążyłam się tylko zapowietrzyć, a rozzuchwalona kanalia wśliznęła się gdzieś na tyły – równie dobrze mógł spełznąć na podłogę, jak i do środka.
– No to już przesada! – powiedziałam, ale choć nieprzyjemnie mi było, że może teraz chodzić po moich ubraniach, to za bardzo brzydziłam się szukać go w środku. (Nie brzydziłam się własnych ubrań, ale perspektywy przypadkowego dotknięcia intruza po sięgnięciu do kosza. Nie sądzę, by muśnięcie bezwłosego organizmu wielkości połowy igły mogło być intensywnym skórnym doznaniem, ale co dotykanie robaków, to dotykanie robaków.)
Odwiedził mnie ojciec. Pokazałam mu, że spłuczka się psuje i nudząc się, gdy ją rozbierał do pooglądania, zagaiłam na kojarzący się z łazienką temat rybików.
– Mam w łazience rybiki – powiedziałam.
– Co?!
– No tak, przecież jest wilgotno i ciepło.
– To niedobrze! Pozbądź się ich!
Zbił mnie z pantałyku, ale jak zwykle w momentach konfuzji odpowiadałam błyskawicznie, choć nie do końca spójnie.
– Nie no, niech sobie żyją, nie są szkodliwe. Tylko ostatnio zauważyłam jednego, jak mi się wspina po koszu na pranie i to już jest przesada – zaśmiałam się, jako że historia przekroczenia zasad gościnności może stanowić zabawną anegdotę.
– No właśnie – spojrzał ze znaczącym gestem wzruszenia ramionami. – Weź coś zrób, wysyp czymś, żeby się ich pozbyć.
– Ale wiesz, nie są groźne…
– Robactwo to robactwo. Żeby ci się przez nie coś gorszego nie przyplątało.
Na przykład pluskwy… – pomyślałam, ale nie do końca uwierzyłam, że rybiki są w stanie zainicjować wzbogacenie swojego ekosystemu.
Niemniej po zwyczajowo kilkunastosekundowym czasie reakcji poczułam się głęboko zmieszana. Kiedy osuwają się fundamenty, na których przez lata budowało się swój światopogląd, zawsze towarzyszą temu ambiwalentne uczucia.
Trzy tygodnie później odkurzałam podłogi, bo czasem trzeba to robić. Kuchnia zawsze jest w najgorszym stanie; oprócz oczywistych efektów takich jak ustawicznie zaplamiona podłoga w pobliżu blatów roboczych, kuchenne zakamarki gromadzą też więcej kurzu niż na przykład salon. Kurz piętrzy się we wnęce za deską do prasowania, jakby go ktoś tam wynosił i wyrzucał; okruszki grupują się i w koloniach zalegają za koszem na śmieci wpasowanym w narożnik między szafką a ścianą działową oddzielającą kuchnię od łazienki. Odsuwam kosz, żeby porządnie wessać wszystko odkurzaczem, i ku swojemu zaskoczeniu widzę umykającego rybika. Była osiemnasta. A przede wszystkim byliśmy w kuchni.
– No to już jest naprawdę przesada! – powiedziałam ponownie, a on zemknął do szpary pod ścianą.
Nie wiem już sama, co myśleć. Przestałam mieć skrupuły, kiedy przypadkiem jakiegoś rozdeptam, a wręcz zaczęłam szukać ku temu okazji. O szóstej rano jestem jednak dość niezborna, przy czym, jak się rzekło, sukinsyny są szybkie. Najczęściej zauważam je, kiedy już siedzę na toalecie, a wtedy ciężko manewrować nogą w pogoni za pasożytkiem.
Ale mam wrażenie, że rzadziej je widuję. Może wyczuły wrogość i też zaczynają patrzeć na mnie nieufnie i spod byka. No ale tego już było za wiele.