Historia szaroburego dywanika, który niegdyś był niebieski.
Nie od dzisiaj wiadomo, jak bardzo ważnym elementem każdej łazienki jest dywanik. okładnie tak. Dywanik. Ten wybierany pospiesznie w niebieskim sklepie (ten ładniejszy, antypoślizgowy), wyłapany w zimnie na targu (okazja, jakich mało, ja sam mam taki w łazience) bądź taki przemianowany (zdegradowany?) z roli dywanika pokojowego, gdyż akurat pasuje do kafelków.
Bądźmy szczerzy: bycie dywanikiem zobowiązuje – nie każdy się nadaje.
Miękkość musisz czuć stopami, ale sercem również (miej serce i celuj w dywanik po kąpieli).
Musisz być chłonny: chłonąć krople wody, krople łez, krople szamponu i pastę do zębów (nieumiejętnie wycelowaną).
Jesteś pierwszą rzeczą, dzięki której dzień wydaje się całkiem lepszy, gdy jest zimno. Samotną, względnie ciepłą wyspą na oceanie kafelków.
I tak: był dywanik. Trochę wyczekany, bo w końcu i zimno, i jakoś tak ładniej „z” niż „bez”. Kolor niebieski, uspokajający. Prawie jak na plaży przy rafie koralowej. Pasuje do koloru ścian i niebieskiego papieru toaletowego. Tak w ogóle, to był tani i żal go było nie wziąć.
I on sobie działał całkiem poważnie i ładnie. Prany regularnie, odkurzany jeszcze częściej. I egzystował, i cieszył oko (i stopy).
Szkoda byłoby nie patrzeć na niego na co dzień, ale jak patrzeć z miłością na dywanik, gdy ten, z upływem lat, traci swoją puszystość? Czy naprawdę chce się deptać kawałek („kawałek” brzmiący pogardliwie) materiału, który bardziej jest odrzucający niż zachęcający?
Wylądował w szafce. Gdzieś pomiędzy starą szczotką, proszkiem do prania i niemłodą już ścierką. Bo pojawił się nowy; okrągły, mięciutki. Lepszy. Zresztą i tak miał dużo szczęścia, że nie stał się wycieraczką w piwnicy. Albo podkładką pod wycieraczkę (jeszcze gorzej).
ZAPOMNIANY.
Jakie było jednak jego zdziwienie, gdy temperatury nastały niższe – minusowe, niezachęcające do tego, by podróżować każdego ranka po mroźnych kafelkach. A gdy zimno, to i potrzeba na dywaniki większa. Światło łazienkowe przez otwarte drzwiczki. Uroczyście został wyciągnięty. Z szafki, rzecz jasna.
Wyprany, odświeżony i z namaszczeniem wysuszony.
W miejscu centralnym – łazienkowym.
Jakże miłe mogą być takie powroty, nawet jeśli jest się tylko, albo aż!, dywanikiem.