Mało kto wie, że zanim nastał Smok Wawelski, w grocie pod królewskim zamkiem mieszkał sobie poczciwy Eustachy. Należał do rodziny smoków marchewkowych – miały szmaragdowe oczy, złociste pazury i rzęsy oraz twarde i wspaniale lśniące kolorem soczystej marchwi łuski.
Legenda głosi, że skóra tych stworzeń była ognioodporna, a próby strzelania do nich z kuszy lub rzucania w nie dzidą spełzały na niczym, gdyż celujący pod wpływem magicznego, smoczego zaklęcia dostawał chwilowego zeza. Smoki marchewkowe były pacyfistycznie nastawione do świata: nie paliły wiosek, nie porywały baranów i w najdzikszych nawet snach nie projektowały, żeby zjadać kobiety, a co dopiero dziewice.
W wolnych chwilach rozwiązywały sudoku, bawiły się z borsukami i opowiadały bajki chłopskim dzieciom, które, jak to dzieci, za nic miały sobie bajania dorosłych o krwiożerczych potworach i ufnie przychodziły w odwiedziny. W prezencie najczęściej przynosiły smoczy przysmak – świeżo urwane z pola naręcze młodej marchwi, po której oczy smoków nabierały głębi morskiej toni, a opowieści tworzyły wielowątkowe narracje.
Smok Eustachy był już stary i do dzieci nie miał cierpliwości, ale za marchwią przepadał. Był w komitywie ze służbą zamkową, która go regularnie dokarmiała, a także z mieszkańcami grodu, którzy chętnie słuchali jego opowieści. Dlatego świeżej marchewki miał pod dostatkiem, dzięki czemu jego skóra zawsze emanowana jaskrawą oranżową poświatą. Wszystkie warstwy społeczne były dumne, że w ich mieście mieszka smok, a Eustachy odwdzięczał się naganianiem chmur deszczowych w czasie suszy i dmuchaniem na wiatraki, żeby szybciej mieliły zboże.
Wieść o smoku rozchodziła się coraz dalej i dalej, co w świecie idealnym nie byłoby złym zjawiskiem. Ale że do ideału mu brakowało, razu pewnego komuś pomyliły się bajki.
Do grodu przyjechał obcy – nikt nie wiedział skąd i po co.
Nazajutrz okazało się, że Eustachy cierpi na straszliwą zgagę, bo ktoś mu zostawił przed wejściem do groty pęczek marchwi unurzany w soku z czosnku. Tymczasem w całym bogatym w jarzyny smoczym jadłospisie akurat ten jest poza wszelkim dietetycznym pojęciem, bo wywołuje srogie wiatry i pieczenie w żołądku.
Sprowadzono królewskiego medyka, aby naparem z mięty uśmierzył dolegliwości Eustachego, a straż dworska prędko pojmała sprawcę nieszczęścia. Okazało się, że był nim dziesięcioletni syn szewca, który marzył, aby kiedyś zostać bohaterem.
Król zwołał naradę, w czasie której uradzono:
- Dziesięć kijów na goły tyłek dowcipnisia wykonywanych ku uciesze gawiedzi pod pręgierzem na rynku miejskim.
- Znalezienie bezpiecznego schronienia dla Eustachego, bo czuć, że głupota po ludziach chodzi i zdarzyć się co gorszego może.
I tak w trosce o dobro ogólne rodziny smoków marchewkowych i osobiste Eustachego zniknął on któregoś dnia z grodu. Niewielu znało tajemnicę jego kryjówki. Krążyły nawet pogłoski, że zamienił się w człowieka, a ten, kto go spotka, będzie najszczęśliwszy na świecie.
Z biegiem czasu pamięć o jednym z ostatnich smoków marchewkowych przetrwała jedynie w nielicznych klechdach, bo wyparła ją zła sława Smoka Wawelskiego. Ci, którzy ją kultywują, pobierają opłaty za zwiedzanie jego dawnego siedliska. A ci, którzy wolą historie z lepszymi zakończeniami, zostawiają cichaczem marchewki w chropowatych zagłębieniach ścian groty i szukają w codziennym tłumie ludzi o szmaragdowych oczach.