Zazwyczaj nie noszę garniaków, ale tym razem nadarzyła się ku temu okazja. Pastor Richards zaprosił wszystkie zaufane małżeństwa, udzielające się w parafii, na kolację po niedzielnym nabożeństwie.
Każdy ubrał się elegancko albo prawie elegancko (Bill Murphy przyszedł w szarym T-shircie i poplamionych jeansach). Goście (w tym ja) zjawili się punktualnie, zgromadzeni dookoła domu, który spowijała żółta poświata bijąca z okien – tamtego wieczora okolica została zatopiona w gęstej mgle. Przywitałem serdecznym uściskiem dłoni Melindę, Franka, Eleonorę, wreszcie Billa i pana Jojo.
Rozradowany wielebny przyjął nas gościnnie, odsłaniając swoje nieskazitelnie białe (zapewne sztuczne) uzębienie i zaprowadził do salonu. Ujrzeliśmy wystawny stół, na którym paliły się świece, co dodawało uroczystej atmosfery. Przygotowano masę przysmaków – indyka, udka z kurczaka, ziemniaczki, sałatkę oraz przeróżne owoce, takie jak banany, pomarańcze i jabłka. Osobiście zdziwiło mnie to, że nie czuć było w ogóle zapachu potraw.
– Szczęść Boże! Usiądźcie, najdrożsi – powiedział wielebny Richards. – Pomódlmy się i zaczynajmy naszą cudowną kolację.
Pomodliliśmy się i zaczęliśmy cudowną kolację. Głodny jak borsuk nałożyłem sobie udka z kurczaka oraz ziemniaczki (specjalnie nie jadłem kolacji w domu). Jednak coś było nie tak – w ogóle nie mogłem ich ugryźć, były plastikowe. Postanowiłem nie zgłaszać zastrzeżeń, żeby nie urazić pastora, obserwowałem tylko reakcje innych.
– Ojcze, dlaczego te owoce są plastikowe? – jako pierwszy odważnie spytał pan Jojo.
– No właśnie! Indyk i ziemniaczki również są twarde, puste w środku. Jakby z plastiku! Co się tu dzieje? – uwagę zgłosiła Melinda.
– Co? – spytał pastor Richards wyraźnie zdziwiony. – Przecież na ulotce z zaproszeniem było napisane, że ta kolacja jest udawana.
– Udawana? Jakiej ulotce? – odezwał się Bill.
– Jak to jakiej ulotce? Nikt z was nie dostał ulotki?
Wszyscy popatrzyliśmy na siebie przestraszeni.
– To pewnie dlatego nie zachowujecie się jak trzeba. Z tyłu ulotki była informacja, że ta kolacja jest symulowana, a wy macie udawać, że jecie wykwintne dania i jesteście zadowoleni – obwieścił Richards.
– Ale po co mamy udawać? – spytała Eleonora.
– To casting do szkoły aktorskiej. No już, zachowujcie się naturalnie!
– Wielebny, chyba jest wielebny niepoważny. Nikt z nas nie zgłaszał się do szkoły aktorskiej i nikt z nas nie chce zostać aktorem! – stanowczo zaoponował pan Jojo. Atmosfera z minuty na minutę była coraz bardziej napięta.
– To nie szkodzi, ja was zgłosiłem. Zachowujcie się, jakbyście jedli i się dobrze bawili, a ja był waszym pastorem. No raz, bo was nie wypuszczę.
– Tego nawet nie da się konsumować. Jak mamy udawać, że jemy plastikowe potrawy? – spytałem gotowy przystać na jego chorą grę, jeśli tylko udzieli mi jakichś wskazówek.
– Wykażcie się kreatywnością! Ogranicza was tylko granica wyobraźni! To wy jesteście aktorami, nie ja. Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy!
– Nawet wielebny nie informował, że w kościele jest jakaś szkoła aktorska. Do tego nie jest przeznaczona wspólnota kościelna ani kapłan! – Melinda zaczęła perorę.
– Zasadniczo nie jestem już kapłanem, rzuciłem pastorowanie, to nie dla mnie. Od teraz jestem reżyserem filmowym. Jeżeli spiszecie się na dzisiejszym castingu, to obsadzę was w moim najnowszym filmie. Teraz poczekajcie, zaraz wrócę, ale w tym czasie wszyscy macie rozpocząć grę! AKCJA! – wrzasnął i wybiegł z pokoju.
Zaczęliśmy błyskać na siebie przerażonymi oczkami, wyraźnie skonsternowani.
– Co on najlepszego wyrabia? – spytał mnie Frank siedzący obok.
– Nie mam pojęcia.
– I jak my niby mamy to jeść? Plastikowe żarcie dla dzieci, które nawet dobrze nie imituje jedzenia pod względem wizualnym – rzucił pan Jojo.
– No właśnie, mógł chociaż zainwestować w jakieś atrapy żarcia z wosku, to przynajmniej wyglądałoby bardziej realistycznie – dodała Eleonora.
Nagle na czworaka do salonu wparował pastor, mając na głowie niezwykle realistyczną maskę szympansa. Darł się niczym małpa, przykleił sobie nawet czarne włosy na dłonie. Wszystkich ogarnął dysonans graniczący z szokiem. Zamarliśmy i bez słowa gapiliśmy się w pastora-małpiszona. To było coś w rodzaju ponurego objawienia. Nieistniejący pastor w roli nieistniejącego szympansa. Wyglądał faktycznie jak szympans, ta maska dodawała mu wiarygodności, chyba nawet potrafił się poruszać jak to zwierzę (wykonywał nad wyraz zręczne i gibkie ruchy).
– C… co najlepszego pastor wyprawia? – bąknąłem nieśmiało.
– Co to ma być?! – burzył się pan Jojo.
– Jestem szympansem! Na litość boską, tak reagujecie na widok szympansa w pokoju? Siedzicie sobie, jak gdyby nigdy nic?! Zachowujcie się tak, jakby do pokoju na serio wkroczył szympans!
Pastor, wciąż wydając z siebie małpie dźwięki, wskoczył na stół, chwytając za banana, i zdemolował całą zastawę. Talerze i szklanki z impetem wylądowały na podłodze, tłukąc się.
– Ja wychodzę! – wrzasnął Bill, odsuwając krzesło i biegnąc w stronę drzwi.
– Ja też! Frank, chodźmy! – oznajmiła Melinda, wydając rozkaz dla męża.
– Nigdzie nie pójdziecie – warknął złowrogo pastor. – Drzwi są zamknięte, a tylko ja mam klucze.
– Faktycznie zamknięte! – krzyczeli ludzie zgromadzeni w holu. Zniecierpliwieni i zalęknieni zaczęli walić w drzwi.
– Wzywamy policję! – postanowił pan Jojo.
Za moment wszyscy byliśmy w holu, skłębieni pod drzwiami, jak zwierzęta prowadzone na rzeź. Nie minęła minuta, a do pomieszczenia wkroczył pastor-małpiszon, dzierżąc w dłoni otwarty słoik nutelli.