Ludzie, którzy osiągnęli sukces, nie są tacy jak ja.
Tak mi się to wryło w umysł.
Grochów.
Wczesny poranek. Właściwie jeszcze noc, bo ledwo był wschód słońca. Może jakaś piąta rano. Rześko.
Czapelska.
Jedyna taka ulica na Grochowie. Wybuchowa mieszanka, gdzie monopolowy tuż pod skupem złomu. Zaraz obok Lotto dla tych, którym jeszcze się tli nadzieja na zmianę.
Działo się w nocy. Ci, co dotarli do skupu, śpią teraz twardo pod monopolowym na sztucznej trawie. Trawa jest przed wejściem, wyściela niby-balkonik. Cały rok zielona. Zarzygana tylko w weekendy i przetarta mopem.
Życie zaczęło się dziać na balkonach.
A ja stoję, palę i próbuję sobie wmówić, że to niby jak Mercat de Santa Caterina w Barcelonie, tylko Polish Edition.
(Bo bazar jest tuż obok, zaraz za Lotto.)
Zamiast owoców morza, krabów z podwiązanymi szczypcami, papryczek chilli w każdej odmianie – bawełniane majtki na hula hop, tulipany, ziemniaki Irys i włoszczyzna. Tanie.
Stoję tak rano. Zimno mi w kurtce jeansowej.
Ja ciągle nie wiem.
Ja wciąż się boję.
Tego strachu nie umiem nawet zdefiniować.
A pierwsza baba na bazarze wie. Siedzi na plastikowym zydlu i rozstawia pod płotem „Wszystko za 5 złotych”.
Wszystko.
Wszystko się rozbija o samoocenę.
Ja zawsze byłam otoczona grupą dziwaków.
I nie mam nawet tych 5 złotych, a kartą nie można.
Wyobrażam sobie, że wcale mnie tu nie ma. Że to nie moja ulica na nie moim osiedlu. Że być tu nie muszę.
W narożniku mojej kamienicy Maryjka. Nawet stali pod nią ci, co teraz tu leżą i odmawiali rytmicznie pacierz. Ręce złożyli przykładnie, jak uczono w szkole, jak święci z obrazka.
Papieros mi się wypala. Baba macha do mnie. Zachęca. Jedna jestem tu względnie trzeźwa.
Wracać nie chcę. Coś płacze w domu. Zostawiłam to i wyszłam.
Bo chociaż paproszki spod nóg usuwam, to w zamian mam nasrane na dywanie.
Podchodzę do tej baby.
– Proszę – mówi. – Może pani coś kupi?
Oglądam na tyle długo w ciszy, że ta cisza niezręczna robi się dla niej.
– Wie pani, jaki tu był wypadek niedawno? Jechał chłopak. Tu przejeżdżał. A naprzeciwko samochód, zza zakrętu z pełną prędkością. A on skręcił i się nie obejrzał. I ten samochód w niego. Karetka przyjechała. Szum się zrobił. Był tu tydzień temu. Kupił gwizdek w kształcie słowika, co zamiast gwizdać, to ćwierka. Ja go zapamiętałam, bo był taki rozkojarzony.
Gwizdek leży u mnie na parapecie.
– Taki zielony – wyszukuje na kocu przed sobą. – O, taki jak ten, tylko nie żółty, ale zielony. Może pani kupi? To tu niedaleko go ten samochód potrącił.
Dokładnie 200 metrów dalej.
– I mówiła mi ta od nabiałów, że ponoć nic nie pamięta. Ten ze stoiska obok jej mówił, że zna jego sąsiada i on mu opowiedział, że ten chłopak nic nie pamięta. Ale to nic w ogóle, bo głową uderzył tak mocno, że mu czaszka pękła. Nic nie pamięta – powtórzyła.
Ja za to pamiętam.
Wyrzucam papieros na ziemię. Przydeptuję go mocno, wciskam w piasek. Odchodzę, chociaż tak trochę chcę ten drugi gwizdek, też nie chcę pamiętać.
Mam takie zdjęcie młodego piosenkarza w telefonie, co właśnie ma swoje 5 minut. Jest piękny jak posąg Dawida we Florencji.
Ma ciało tak gładkie, że chciałabym dotknąć.
Stoi na scenie pewny siebie. Za nim czerwone światła. Przed nim tłum.
Ładnie śpiewa.
Mam takie zdjęcie w telefonie, na którym idę, pchając wózek, a w tle rybny i ubrania z poliestru.
Ja też ładnie śpiewam.