Na stacji zwykle jest cicho i spokojnie. Nad peronami góruje pokryty resztkami turkusowej farby budynek dworca. Niektórzy architekci nazywają go pałacykiem typu azjatyckiego, inni bryłą w stylu eklektycznym. Reporterzy mówią, że to miejsce niezwykle klimatyczne. Rzeczywiście panuje tam osobliwy mikroklimat.
Niekiedy robi się duszno, czasem tak bardzo, że trudno utrzymać się w tym wymiarze. Opuszczając peron, schodzi się po burych schodach z lastryka i stukając obcasami (ewentualnie szurając łapciami), kieruje do dworcowego pałacyku, względnie bryły eklektycznej. Żeby wyjść na miasto, trzeba wybrać drzwi na lewo, te z pękniętym witrażem przedstawiającym trzy złote rybki i niebieskiego kraba wśród nenufarów.
Przedostawszy się przez portal zdobiony wizerunkami przedstawicieli fauny wodnej, można podążyć wzdłuż głównej arterii, w stronę placu targowego. Ulica przeważnie jest pusta, milcząca i zakurzona. Inaczej bywa tylko w dzień targowiska. Już z daleka dają się wtedy słyszeć nawoływania przekupek, zachęcających do degustacji pierożków nadziewanych acedią i naleśników na smutno przysmażanych z melancholią. W ofercie czasem pojawia się też wersja na wesoło, ze śmiesznym farszem i radosną posypką, ale trzeba przyznać, że nie ma ona tak dużego powodzenia jak kuchnia minorowa. Na licznych straganach, pod kolorowymi, nieco spłowiałymi od słońca i wystrzępionymi z niewiadomej przyczyny baldachimami piętrzą się miejscowe specjały: gniewne żeberka z blanszowaną irytacją, zasmażana złośliwość na wagę, kiszone znużenie, marynowana nuda w malutkich słoiczkach (tym przysmakiem trzeba się delektować) i chłodnik uczuciowy z jajem przepiórczym serwowany w ceramicznych miseczkach. Wśród napojów największą popularnością cieszy się koktajl emocjonalny, chociaż klienci często narzekają na plastykowe kubki, w których jest podawany. Nie ma ich potem gdzie wyrzucić, a poza tym niszczą środowisko.
Mimo to czas spędzony na targowisku rzadko jest czasem straconym ze względu na unikalność samego doświadczenia. Akordeonista przygrywa do obojętnego kotleta lub panierowanej charyzmy zaprawionej szczyptą neurozy. Co kto lubi. Podobno raz w miesiącu przywożą coś ekstra. Dzisiaj ponoć będą tradycyjne frytki z grozy, smażone w głębokim lęku, przewijane plastrami zachwytu. Trzeba się odpowiednio przygotować na degustację tego osobliwego frykasu. Nieoczywiste połączenie składników i smakowe roszady zapewniają konsumentowi doznanie czystej, niezakłóconej wzniosłości. Osobom o słabym zdrowiu odradza się jednak tego typu przeżycie kulinarne ze względu na ryzyko przemiany rzeczonej wzniosłości w już nie tak czyste i pełne zakłóceń cierpienie. Zakupy najlepiej robić rano, ewentualnie wczesnym popołudniem. Tylko wtedy możemy liczyć na najlepsze frytki. Pod wieczór zwykle przyrządzane są na starym lęku, który po wielokrotnym przesmażeniu traci na sile i intensywności. Czasem sprzedawcy doprawiają go ruminacjami i wtedy tylko prawdziwi koneserzy będą w stanie rozpoznać drugą świeżość frytek. Trzeba jednak przyznać, że wieczorna wizyta na targowisku nie jest pozbawiona uroku. O satysfakcji gastronomicznej możemy wprawdzie zapomnieć, ale jej miejsce prawdopodobnie zajmie satysfakcja o charakterze estetycznym, której z pewnością doświadczymy, obserwując kontury straganów lśniące w mdłym, czerwonawym świetle papierowych latarni oraz ciemny zarys dworcowej wieży otoczony lekko turkusową poświatą na tle księżycowej tarczy.
Opracowano na podstawie Pamiętników z podróży koleją transpsychiczną autorstwa R. Helix.