Targowica miejska ma zaokrąglony, wiejski zapach. Tylko szczeliny pomiędzy metalowymi budkami pachną miastem, ale nie wszystkie. Nie w każdej mieści się dorosły, zmęczony człowiek. Tak czy inaczej wesołkowaty o-dur szczelin w miarę odległości rozwiązuje się na zdrowy a-mol owoców i warzyw.
Pod ten owocowy, aromatyczno-kolorystyczny akompaniament podpina się, doprukując swoje melancholijne bluesy, pan o bliskowschodnim wąsie i mocarnej nodze dalekobieżnej. Sprzedawca butów skórkowych. Trochę dalej, pośród stalaktytów spodni, żywot swój ukrywa pani ukazująca się tylko wykonującym zabieg kupna. Tu i ówdzie szumią śródlądowe morza ceraty z powykładanymi elektrośmieciami współczesnymi okresom historycznym różnym od obecnego, a nad głowami zakupowiczan powiewa flaga informująca o wydarzeniu „Chemia niemiecka”.
Żółtko źrenicy mknie w białku oka, by pochwycić zieloność kapusty; chrapy nosa czułkami włosia, którym są wymoszczone, pochłaniają zapach Persilu; usza muszla łaknie szantów ceraty; mózg myśli „do domu”, ale serce chce pompować krew nabywcy, doposażać go w tlen wzbogacony odorem zakamarków.
Wędzidło marketingu kieruje zmysłami. Gdzieś słychać styki pracującego joysticka. Nie, to młodzieniec podjął lornetkę z ceraty. Jakieś wdepnięcie nogi. Nosa kich. Włosów lecenie na żywność – nie dotykać! Muchy. Gołe mięso i pączki w osy. Karkołomne zadania poranne. Zdobycze i przetrącenia.