Życie miasta definiują dwa dni – środa i sobota. Wtedy też w samym jego centrum, tuż przy słynnym rondzie “nerka”, równo ze wschodem słońca zaczyna się niesamowite wydarzenie społeczno-kulturowe. Apogeum konsumpcjonizmu. Wymiana międzykulturowa i międzykrajowa. Trening bliskości, zaufania i naiwności.
W środę i sobotę odbywa się bowiem targ. Targ jaki jest, każdy widzi. Targ spełnia marzenia o pełnej szafie, pełnej lodówce i szufladzie pełnej tanich baterii do pilota.
A mnie z tym miejscem łączą jedynie trzy wspomnienia.
Pierwsze z nich ma zapach starej kiełbasy z grilla. Dość świeżej – jak na panujące ówcześnie standardy – bułki większej niż kajzerka tuż obok kupki musztardy i wątpliwej jakości keczupu. Buda z kiełbaskami stanowiła – i pewnie nadal tam jest – centrum prawie że wszechświata. Miejsce spotkań, punkt odniesienia łączący początek z końcem targu. Również miejsce zbiórek rodzinnych – ogólnie “to miejsce”, zawsze dla wszystkich wiadome i oczywiste. I zdarzyło się tak, że babcia mnie na targu zgubiła. Albo ja się zgubiłam, albo jedno i drugie. W każdym razie nasze bycie wspólne rozdzieliło się szeregiem straganów, być może mnie ujęły plastikowe chińskie szczekające pieski, a babcia dała się namówić na dziesiątą kurtkę. Właściwie to mogło zdarzyć się wszystko.
Rzecz w tym, że bliżej nieznany mi jak dotąd instynkt nakazał pójście w stronę zapachu kiełbasy; czy prowadziła mnie intuicja, czy też zmysł węchu. Pełna strachu i najczarniejszych myśli skierowałam się w stronę budy. Jakie było też moje zdziwienie, gdy pomiędzy grupą rumuńską a rosyjską znalazłam babcię. Babcię, która nie wydała sięzbytnio przejęta całym zajściem. Tak, jakby co tydzień gubiła wnuczkę na targu i była to najzwyklejsza rzecz na świecie. Pod słońcem i kiełbasą.
Drugie wspomnienie również wiąże się ze stratą. Stratą w sensie dosłownym – ubóstwem, brakiem możliwości związania końca z końcem. Niepewnym jutrem, tragedią jak na tamte czasy i okoliczności.
Tłem wydarzeń była ulubiona lalka – Tereska. Piękna kobieta, modnie ubrana. Tereska postanowiła wybrać się pewnego sobotniego poranka na zakupy. W dzień targowy. Ubrała swój najlepszy (bo swego czasu jedyny) niebieski komplecik, a do tego (również jedyne – pierwsze i ostatnie jak potem miało się okazać) niesamowite niebieskie buciki. Hulaj dusza, piekła nie ma. Nikt nigdy nie przypuszczał, że zwykła wycieczka na targ mogłaby zmienić życie Tereski. A dlaczego? – zapytacie. W połowie maratonu targowego (już za alejkami z butami, ale jeszcze przed warzywami) Tereska (albo ja…) zgubiła but. Po prostu. Wziął się i zsunął. Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie wylądował. Oczywiście, pamiętna runda po dwóch alejkach musiała się odbyć celem poszukiwania zguby. Jednak nie zdziwi to nikogo, że bucik jeden niebieski został już na zawsze wmieszany w targowy żwir, przydeptany setkami tysięcy innych butów, które do dzisiaj przewijają się po placu.
Trzecim – i na szczęście już ostatnim – jednak jakże emocjonującym wspomnieniem, jest przymierzanie spodni na targu. Zapewne gdzieniegdzie w pamięci przewijają się jeszcze obrazy super spodni – szerokich jak sto pięćdziesiąt, z kolorowymi tasiemkami przyszytymi przez całą długość. Obowiązkowo z dyndającym łańcuszkiem. Spodnie od pana Ivana – którego już za tydzień mogłoby tu nie być! – winny być przymierzone. Bolesnym wspomnieniem są więc polowe przymierzalnie. Całość składała się z konstrukcji metalowej, zasłon, kartonika w charakterze podłogi. Wszystko połączone była spinaczami typu klips. W tych spinaczach młodzież pokładała wszelkie nadzieje, aby w komforcie przymierzyć rzeczone spodnie. Jednakże – do komfortu było daleko. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że ta inicjacja przebierania się na kartoniku o wymiarach kartki A4 porządnie naznaczyła życia wielu młodych ludzi. W szczegóły nie zagłębię się, gdyż samo wspomnienie jest zbyt bolesne, by do niego wracać. Zdradzę jedynie, że w pewnym momencie (jakże było to do przewidzenia!) konstrukcja nie wytrzymała presji i młode, siedmioletnie serce zadrżało z przerażenia.