Musiałam kupić pietruszkę. Pietruszkę! Pietruszkę! – powtarzałam sobie w myślach. – Nie wolno o niej zapomnieć.
Oczyma wyobraźni widziałam zielone listki i łodygę. Gdy byłam mała, kupowanie pietruszki wiązało się z niebezpieczeństwem, ponieważ nie odróżniałam jej od koperku. Każde dziecko wie, że gdy mama mówi: „Kup pietruszkę”, to bardzo gniewa się, kiedy zobaczy zamiast niej koperek, mimo że obie rośliny są zielone i tak samo dziecku nie smakują.
Teraz, jako dorosła osoba, sama dbałam o siebie i swoją pietruszkę. Szłam na targ zadowolona, że nikt nie będzie na mnie krzyczał, nawet jeśli kupię koperek albo brzoskwinie. Najważniejsze było w ogóle coś kupić.
– Poproszę jeszcze natkę pietruszki – powiedziałam do ekspedientki, szybko pakując do torby skasowane produkty. Osoby stojące za mną w kolejce przesuwały się coraz bliżej. Musiałam się spieszyć, bo inaczej zostałabym staranowana. Cztery kobiety i jeden mężczyzna patrzyli na mnie z politowaniem, pewni, że w zawodach w pakowaniu zakupów na czas zajęłabym ostatnie miejsce. Cóż, musiałam im przyznać rację. Chciałam się odwrócić i wytłumaczyć, że nie jestem sportowcem wyczynowym, ale ten manewr kosztowałby mnie dużo czasu.
– Niestety nie mam pietruszki, ale może weźmie pani flet? – zapytała miło kobieta i pokazała mi drewniany flet w kolorze marchewkowym.
– Świetny pomysł – zadecydowałam. – Poproszę.
Uciekłam w ostatniej chwili przed napierającym na mnie mężczyzną. Nie licząc przerwy na słowa ekspedientki, całe pakowanie zajęło mi czterdzieści dwie sekundy i trzydzieści setnych – muszę popracować nad refleksem. Wyszłam z zakupami i fletem w dłoni. Nie sądziłam, że w warzywniaku można dostać takie rzeczy. To pewnie przez ten kolor – instrument do złudzenia przypominał marchewkę.
Dalej nie miałam pietruszki i choć nie przejmowałam się już tym z powodu fletu, to jednak postanowiłam jej poszukać gdzieś dalej. Na skraju rynku zobaczyłam mały stragan, przy którym siedziała siwa, pomarszczona babcia. Nie miała zębów, miała za to radio, z którego leciała jakaś debata polityczna. Wokół radia skupili się wrzeszczący na siebie ludzie. Nie kłócili się o politykę, ale jak mi się udało ustalić, rozmawiali ze sobą serdecznie. Byli to agenci ubezpieczeniowi. Krzyczeli z radości, bo dawno się nie widzieli.
– Czy mogę zapłacić kartą za pietruszkę? – zapytałam niepewnie.
– Nie – odpowiedziała sprzedawczyni.
– Tak myślałam. A wyda mi pani ze stu złotych?
– Też nie.
Pietruszka była zielona i trzymana w wiaderku po śledziach, końcem łodygi zanurzona w wodzie. A ja byłam głodna i nie miałam przy sobie drobnych. Patrzyłyśmy na siebie – ja, sprzedawczyni i pietruszka, wiedząc, że z tej sytuacji jest tylko jedno wyjście.
– Mogę dać flet – zaproponowałam. – Flet za pietruszkę?
– Zgoda. Pani poczeka – kobieta sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła cztery długopisy. – Reszta. Wydrukować paragon?
– A na czym? – zapytałam zdziwiona.
– A nie wiem. Ale spytać zawsze warto.